źródło zdjęcia: darmowe zdjęcia
Kiedy zapytałem Panią Helenę za czym tęskni najbardziej, w Jej oczach pojawiły się łzy: do dnia dzisiejszego najbardziej tęsknię za domem, bo to „było swoje”, a tu jestem „na obcym”… . Jest koniec maja 2007 r. Sycowice. Moje panieńskie nazwisko to Helena Downar. Urodziłam się 20 lutego 1921 r. w otoczonym lasami folwarku Milidowszczyzna w gminie Krewo, w powiecie oszmiańskim na ziemi wileńskiej. Folwark ten był naszą własnością, miałam pięć sióstr i jednego brata którego później zamordowali sowieci. Do czteroklasowej szkoły w Czerkasach, chodziliśmy piechotą ze cztery kilometry, a w zimie Ojciec lub parobek podwoził nas saniami. Lata były słoneczne i gorące, a zimy srogie. W listopadzie leżał już kopny śnieg, a bez sań nigdzie nie można było się ruszyć. Najbliższą ludzką osadą odległą od nas o około 1,5 km była Kozarowszczyna, gdzie był majątek ziemski i niewielka wieś którą w większości zamieszkiwali Polacy.
Do kościoła chodziliśmy ze cztery kilometry do Krewa, w którym była też cerkiew i żydowska szkoła. W Krewie była apteka, sklep, szewc, krawiec, rzeźnia, młyn, masarz i można było tam właściwie kupić wszystko, co potrzebne było do codziennego użytku. Była też orkiestra strażacka grająca przy okazji różnego rodzaju świąt. Towarzyszyli jej zawsze jeźdźcy poubierani w piękne krakowskie stroje. Ho, ho, co to był za widok, dzisiaj to nie potrafią już z takim fasonem jeździć… . Ja sama jeździłam w siodle, chociaż muszę przyznać, że nie każdy koń tak równo i miękko nosi… . Najeździłam się konno, no bo kto miał kiedyś rowery? Mój brat miał ładny rower, ale przyjechał taki jeden i jak brat mu go pożyczył, to do dzisiejszego dnia nie oddał… . Rodzice posiadali gospodarstwo rolne o powierzchni około 100 ha i cegielnię. Użytków rolnych było około 25 ha, a reszta to łąki i lasy. Dom położony na niewielkim wzniesieniu był obszerny i kryty gontem, natomiast stodoła, spichlerz i obora kryte były strzechą. W czasie Świąt Bożego Narodzenia po wsi chodzili kolędnicy, a w czasie Świąt Wielkanocnych chodzili woczownicy. Podchodzili pod okna i zawsze grzecznie pytali czy mogą „dom rozweselić”, gospodarze zawsze dawali przyzwolenie i zaczynały się śpiewy. Później wynoszono im jakąś flaszkę wódki i coś do przegryzienia, a jeśli byli to znajomi to proszono do domu i gościna trwała dalej… . W roku 1927 piorun uderzył w oborę, która spaliła się doszczętnie. Po pożarze Rodzice odbudowali ją bardzo szybko, bo było sporo inwentarza który musiał być gdzieś trzymany. W pobliżu domu rozciągał się nasz las w którym dominowała brzoza, dąb i świerk. Na miejscu było pełno jagód, malin oraz grzybów i żeby ich nazbierać nigdzie nie trzeba było jeździć!Teren był raczej równinny, bo z górki położonej w odległym o 30 km Mołodecznie, widać było naszą wieś. Powietrze było bardzo czyste, a nad polami szybowały bociany które żerowały na gliniankach koło cegielni. Było mnóstwo ptasiego drobiazgu który kląskał i świergotał. Mieliśmy dwie pary koni do orki i innych prac polowych, oraz jednego konia do pracy w cegielni. Ziemie były raczej lekkie, a w polu orano jednoskibowymi żelaznymi pługami, stosowano sprężynówkę na żelaznych płozach i brony. Kosiliśmy kosami i żęliśmy sierpami głównie żyto na strzechy . Do dzisiaj mam widoczne na dłoniach ślady po skaleczeniu sierpem… . Uprawialiśmy głównie ziemniaki i żyto, na lepszych kawałkach jęczmień i trochę pszenicy, ale tylko na własne potrzeby. Pamiętam, że były dwie odmiany lnu jedna o białych, a druga o niebieskich kwiatkach. Len siany był na wiosnę, a zbierany po żniwach we wrześniu kiedy to opadały listki i sama łodyga stawała się żółto-brązowa. Wtedy te łodygi wyrywaliśmy z korzeniami, wiązaliśmy w niewielkie snopki i ustawialiśmy w mendle. Po kilku dniach kiedy łodygi podeschły i stały się brązowe, zwoziliśmy je do stodoły i obijali brynikami. Len wykorzystywany był dwojako: nasiona przeznaczano na olej, a włókno jako surowiec do produkcji tkanin. Po omłóceniu go i odwianiu, łodygi wieźliśmy na łąkę i rozkładaliśmy rzędami gdzie leżały cztery do pięciu tygodni. Po tym okresie „roszenia”, sprawdzaliśmy czy włókno zaczyna łatwo odchodzić, wtedy łodygi były suszone i len był „międlony”. Tak przygotowany surowiec skupował Żyd o nazwisku Sarachan. Z ziarna Ojciec robił w olejarni olej który musiał być zawsze, a szczególnie w wielkim poście i w adwencie. Naszą ulubioną potrawą były bliny robione z żytniej mąki, który to zaczyn musiał być obowiązkowo podkiśnięty . Bliny robione były także z mąki jęczmiennej, grochu i bobu. Zawsze były pieczone w piecu chlebowym i jedzone na ciepło, bo zimne były trochę mniej smaczne i „zdrewniałe”. Jeszcze dzisiaj piekę je moim wnukom i lubią je jeść z sosem, ale jeden to najbardziej lubi ze śmietaną… . W cegielni która była ważnym źródłem naszego utrzymania, mieszanie gliny odbywało się w urządzeniu napędzanym kieratem który ciągnął koń, następnie glina przekładana była do taczek, dalej na stół i wypełniano nią specjalne formy. Wypełnianiem form zajmował się głównie Ojciec i jego brat, a ja również próbowałam to robić, ale to bardzo ciężka praca. Cegła była dobrej jakości i pamiętam, że furmanek na żelaznych kołach ustawiających się po jej odbiór, było jak na odpuście. Pod koniec sierpnia 1939 roku żniwa trwały w pełni. Na polach pracowało wiele kobiet z pobliskich wsi które wcześniej były umówione. Nie pamiętam dokładnie kto przyniósł tą wiadomość, ale w dniu 1 września 1939 roku dowiedzieliśmy się na polu, że wybuchła wojna. Być może ktoś usłyszał o tym w naszym domu gdzie było radio słuchawkowe. Pracujące kobiety zaczęły płakać i lamentować, prosiły zaraz o zapłatę i natychmiast chciały iść do swoich domów, a o żniwowaniu nikt już nie myślał. Ojciec akurat pojechał do Krewa do młyna, a w tamtych czasach, „i cóż ty zrobisz”, tylko chłop trzymał pieniądze… . W tej sytuacji czym prędzej osiodłałam konia i hajda, pojechałam tam, powiedziałam o co chodzi, a kiedy Ojciec dał mi pieniądze, galopem wróciłam i szybko rozliczyłam zdenerwowane kobiety. Z wielką troską rozmawiały one o tym, że zaraz zacznie się mobilizacja i będą brać chłopów do wojska, a ja pomyślałam o tym, że mój brat akurat pełni służbę w Pierwszym Pułku Piechoty w Wilnie. Najbardziej zapamiętałam jak 17 września 1939 roku wkroczyły na naszą ziemię kacapy. Szli na zachód oddaloną od nas o jeden kilometr drogą, a smród i kurz, aż tu czuliśmy. W czasie wojny życie było bardzo ciężkie, a wielu ludzi wywieziono na Sybir. Wielu tych biedaków nawet tam nie dojechało, bo pomarli w drodze. Wywieźli wielu moich krewnych w tym moją chrzestną Matkę. Nasz folwark był trochę na uboczu i jakoś udało nam się przetrwać, cały czas nawiedzali nas jednak albo partyzanci albo kacapy, biorąc to co tylko wpadło im w oko. W odległej o 12 km Bobrówce mieszkała moja siostra którą dość często odwiedzałam. Tam poznałam mojego przyszłego męża Pawła Siergiejewicza z którym wzięłam ślub w roku 1944. Po wojnie gospodarstwo i cegielnię nam zabrano, a Ojciec „i cóż ty zrobisz”, został jej dyrektorem. W kwietniu 1946 roku do Polski do Dobrosułowa wyjechała moja Matka z dwoma siostrami. Ojciec miał też jechać, ale kiedy wszystko było gotowe do drogi, pozdejmował swoje rzeczy z wozu i powiedział, że nigdzie nie jedzie, bo i tak TU PRZYJDZIE POLSKA !! Ja z jedną siostrą zostaliśmy razem z Ojcem i tak tam żyliśmy aż do roku 1956 kiedy to Ojciec ciężko zachorował . Myślę, że wtedy stracił już wszelką nadzieję, ale prosił mnie aby wezwać lekarza, bo chce jeszcze żyć i wyjechać do Polski!! Wkrótce zmarł i został tam pochowany… . W roku 1957 na zaproszenie mojej Matki przyjechaliśmy do Polski do Dobrosułowa. Mój mąż pracował na kolei w Czerwieńsku, gdzie do dzisiaj jest duży węzeł kolejowy. Dojeżdżał rowerem do Budachowa, a stamtąd pociągiem do Czerwieńska. Kiedyś zupełnie przypadkowo dowiedział się od mieszkającego w Sycowicach pracownika o nazwisku Dydak, że ktoś sprzedaje tam dom i postanowiliśmy się przenieść. Kupiliśmy go od Pana Kudzi i do dzisiejszego dnia tu mieszkam. Mąż miał bliżej do pracy bo dojeżdżał tylko do Radnicy, a dalej pociągiem który go nic nie kosztował. Moi trzej synowie też byli kolejarzami. Mieliśmy tu 1.95 ha własnej ziemi i kilka hektarów dzierżawiliśmy. Trzymałam dwie krowy i cielaka, mieliśmy konia, świnie i drób taki jak kury, kaczki, gęsi. Żyło nam się dobrze, a ludzie byli dla siebie bardziej serdeczni jak dzisiaj…. .
Helena Siergiejewicz
Drukuj artykuł
Komentarz wyraża opinie wyłącznie jego autora. Redakcja portalu sycowice.net nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy.
Skomentuj artykuł
Listopad 22nd, 2015 at 23:33
Zupełnie przypadkowo w zakamarkach laptopa odkryłem ten tekst napisany w maju 2007 roku. Myślałem, że bezpowrotnie zaginął w „pomrokach dziejów”, ale był skrzętnie zapisany w folderze do którego długo nie zaglądałem. Szkoda, że nie odkryłem go wcześniej, bo umieściłbym go w książce „Drogi do domu…”, ale obiecuję, że przy drugim jej wydaniu znajdzie tam swoje miejsce.Jeszcze wcześniej może się znaleźć w niemieckiej wersji „Dróg do domu…”, o której wydanie proszą „nasi Niemcy”. Powyższe wspomnienia są efektem jednego wywiadu z Panią Heleną, miałem je jeszcze uzupełnić i wzbogacić, ale moja rozmówczyni zaczęła chorować i nie było już później stosownej okazji. Dzisiaj niewątpliwie patrzy na nas z zaświatów i cieszy się, że Jej wspomnienia zaczną żyć nowym życiem. Niestety to życie szybko przemija, a wielu z moich rozmówców nie ma już wśród żywych. Nie żyje Erna Krellziger, w tajemniczych i do dzisiaj nie wyjaśnionych okolicznościach zaginął Alojzy Rogowski, a ostatnio zmarła Józefa Gimon. Kiedy pierwsze spisane wspomnienia przeczytał Jerzy Szymczak, napisał mi tak: „Panie Cezary,jestem po lekturze spisanych przez Pana relacji mieszkańców Sycowic. Wywarły one na mnie ogromne wrażenie. Język, stylistyka, opis wydarzeń to jest właśnie to. Proszę niech Pan dalej prowadzi zapiski !!! Ludzie ci są skarbnicą wiedzy, naocznymi świadkami wydarzeń czyli ich wiedza jest bezcenna. Za jakiś czas będą to niemi świadkowie dziejów, a Pańska praca spowoduje, że będą w świadomości innych ludzi żyli cały czas. Rekapitulując bardzo dobrze Pan robi i kierunek obrany przez Pana jest właściwy.
Łączę wyrazy szacunku
Jerzy Szymczak”.
Pisało do mnie też wiele kobiet, w tym kobiet o nieprzeciętnej urodzie… , a jedna z nich napisała tak: „Może gdzieś uda mi się „przechwycić” „Drogi do domu…”. To zadziwiające jak wielu rzeczom z pasją się poświęcasz i robisz to wszystko w taki „oczywisty, zwyczajny” sposób… . Ale najbardziej ujmuje to, że potrafisz pochylić się nad zwykłym, prostym człowiekiem i sobie tylko znanym sposobem wydobyć z niego to co ciekawe i piękne. Musisz mieć piękną duszę… . Pozdrawiam Cię serdecznie-Ania”.