14 Lis
Komu szumiały wiązy… cz. II
PASIERB KOWALA GALKE Powojenne życie rodziny kowala opisałem w IV części „Dzieje nad strumykiem”. Na początku lat siedemdziesiątych mieszkając już w odremontowanym jego domu odwiedziła nas z tłumaczem polskim córka kowala. Zapraszałem Ją do domu, lecz odmówiła. Wolała z tłumaczem zwiedzić i pooglądać na zewnątrz swoje dziecięce i młodości kątki. Niczego się od niej nie dowiedziałem, gdyż dostrzegłem jej nieufność do Polaków. Byłem wyrozumiały dla jej zachowania, gdyż po wojnie podczas stacjonowania Armii Czerwonej poznałem, jaki przeżywała horror przez 16 miesięcy. W połowie lat osiemdziesiątych przy płocie naszego ogrodu zatrzymał się zagraniczny samochód Wysiadło z niego dwóch mężczyzn. Dostrzegli moją żonę i podeszli do niej. Nie rozumiejąc pytań przybyszów, żona zawołała mnie. Zrozumiałem pytanie starszego pana i otworzyłem im bramkę ogrodu. Kiedy już jakimś narzędziem woreczek foliowy był napełniony ziemią, zaprosiliśmy przybyszów do domu na skromny poczęstunek. Po przedstawieniu się pasierb kowala Gerhard Pietsch ze swoim, najmłodszym synem byli bardzo wdzięczni za zaproszenie. Gerhard był bardzo szczęśliwy, gdyż podczas pierwszych odwiedzin (Hajmatu) ze swojego ogródka, który uprawiała jego mama, mógł wziąć do torebki foliowej garstkę ziemi, przeznaczając ją pośmiertnie na swój grób. Na pożegnanie nawet wręczyli drobny prezent. Gerhard po dwóch latach odwiedził nas ponownie z dwoma synami i z kamerą. Zwiedziliśmy razem cmentarz i okolice. Posługiwaliśmy się nawet dobrze w języku rosyjskim. Nie pytałem jego skąd zna ten język, przepuszczałem, że z pewnością brał udział w wojnie z Rosją. Z opowiadań Gerharda wiele się dowiedziałem o przedwojennym Mittwalde. Na tym placu pod wiązami między kuźnią, a gospodą w latach międzywojennych, było zawsze wesoło i gwarno. Przy kuźni gromadzili się rolnicy z wozami do naprawy i końmi do podkuwania. Pozostali mieszkańcy z różnymi naczyniami i narzędziami gospodarczymi, odwiedzali uniwersalnego fachowca. Po drugiej stronie placu przy gospodzie było, także wesoło i gwarno. Nie brakowało rozrywek dla młodzieży, która tu spędzała swój wolny czas. Przed samą wojną na tym placu odbywały się często imprezy z udziałem wojska. Opowiadania niemieckiego Przyjaciela bardzo mnie interesowały, gdyż już miałem zaplanowane wykorzystanie emerytury na pisanie wspomnień. Mittwalde przed wojną było nie dużą wsią ale bardzo aktywną jak wynikało także z dokumentu uzyskanego z kopuły na wieży kościoła. Wieś miała 50 nr domów i ponad 250 mieszkańców. Przyszedł czas, że i ja z najmłodszą córką Anną, ze szwagrem i jego synem, na zaproszenie gościliśmy u Gerharda Pietsch w Sulzdorfie koło Schwabis Hall. Mieszkał z żoną w specjalnej, pięknej dzielnicy dla kombatantów w jednorodzinnym, pięknym domu z wykorzystywanym poddaszem. Podczas gościny towarzyszyli nam jeszcze: ich syn Marcin i jego sąsiad Ślązak. Nie pytałem go, ale on także z pewnością był kombatantem. Mieszkał w tej samej dzielnicy i też znał język rosyjski. Gerhard z wielką nostalgią i tęsknotą długo opowiadał o swojej wsi, o dzieciństwie i młodości, którą spędzał na placu pod wiązami. Przez dwa spotkania i te trzecie na zaproszenie Gerhard dokładnie przeanalizował moje poglądy w stosunku do Niemców i mój charakter. Było lato roku 1996. Po pierwszym, smacznym poczęstunku w miłym towarzystwie, Gerhard zorganizował przejażdżkę pięknym BMW. Ja z córką usiedliśmy na tylnym siedzeniu powozu, a Gerhard obok swego sąsiada, który nas powoził. Podczas zwiedzania Schwabis-Hall i okolic, Ślązak wszystko tłumaczył nam po polsku. Odwiedziliśmy także dwie giełdy samochodowe. Nie zdecydowałem się na kupno dobrego samochodu, gdyż w tamtych latach miały one jeszcze wysoką cenę. W powrotnej drodze dla miłych przyjaciół, znających język rosyjski zaśpiewałem piękną rosyjską piosenkę o miłości – „Kuda bieżysz trapinka miłaja”. Wszyscy z uwagą słuchali. Po zakończeniu śpiewu Ślązak powiedział – Oczeń krasiwaja piesnia. Gerhard nic nie powiedział i myślałem, że chyba nie lubi rosyjskich piosenek. Kiedy po pięknych, podróżnych przygodach spożywaliśmy smaczny obiad, o który zadbała żona Gerharda i po wypiciu po kieliszku „Bawarskiej” Gerhard sięgnął po dwurzędową harmonię. Zagrał na niej tak pięknie, tak dobitnie moją, ulubioną melodię z usłyszanej, mojej piosenki podczas powrotnej podróży. Ten, tak wspaniały gest poznanego przyjaciela bardzo mnie wzruszył. On też ten fakt dostrzegł. Po drugim wypitym kieliszku zapytałem go, w jakich okolicznościach nauczył się tak pięknie grać rosyjskie melodie? Zwierzył mi się bez wahania, że w czasie wojny był pilotem. Bombardując Symferopol na Krymie został strącony. Uratował się na spadochronie, a operator bombami ranny, runął na ziemię z samolotem. Opowiadał o pięcioletniej niewoli na Krymie i nie narzekał na złe traktowanie. Po ciężkiej pracy niewolniczej udostępniano niewolnikom instrumenty muzyczne pod warunkiem, że będą na nich grać wyłącznie melodie rosyjskie. Na dwurzędowej harmoszce nauczył się grać wiele starodawnych rosyjskich melodii, które utrwalały mu się podczas słuchania radia. Po gościnie bardzo mile i życzliwie żegnaliśmy się z Gerhardem, jego Rodziną i jego sąsiadem Ślązakiem. Podczas tego momentu mój niemiecki przyjaciel wcisnął mi do kieszeni 100 marek i powiedział: - to na paliwo. Najmłodszy syn Gerharda swoim mercedesem odprowadził nas drogą na skróty do autostrady. Po tej miłej gościnie z niemieckimi przyjaciółmi przez kilka lat prowadziłem bardzo miłą i życzliwą korespondencję. Co roku wysyłałem dla nich najpiękniejsze i najdroższe suszone prawdziwki. Rewanżowali się dla mnie jak tylko potrafili. Dwa lata po odwiedzinach Gerhard dowiedział się od lekarzy, że jest śmiertelnie chory. W tak bolesnym dramacie pamiętał o mnie. Zadzwonił do mnie i z drżącym głosem zwierzył mi się, że niedługo umrze. Słuchałem jego ostatnich słów z powagą i ze współczuciem. Pocieszałem go i współczułem mu w śmiertelnej chorobie. Nagle usłyszałem odgłos odkładanej słuchawki z pewnością na stole. Za chwilę usłyszałem moją, ulubioną melodię pożegnalną o wielkiej miłości wykonaną na swojej harmonii dla polskiego przyjaciela. Słuchając ze wzruszenia popłakałem się, że obcy Niemiec, mój wróg w czasie wojny, a po zapoznaniu się tak bardzo mnie polubił i nawet ze świadomością przed spotkaniem ze śmiercią poświęcił dla mnie tak cenny prezent o miłości i swoje tak czułe, wrażliwe i życzliwe serce. Czy ktoś kiedykolwiek w swoim życiu przeżył coś takiego? W swojej książce „Lektura wspomnień” także nieco opisałem o Gerhardzie i Jego przedśmiertnym wyczynie. Gerhard po powrocie z niewoli zaraz się ożenił z dziewczyną o imieniu Gertrud, która ukończyła „Wyższą Szkołę Sztuk Pięknych”. Pokazywała nam swoje dzieła, którymi były udekorowane ściany pokoju przyjęć. Urodziła dla Gerharda 5 synów. Dwóch podczas odwiedzin poznałem, a troje rozjechali się po świecie. W trzecim miesiącu po wielce przyjaznym i bardzo wrażliwym wyczynie Gerharda otrzymałem list z Niemiec. Po żałobnej kopercie od razu wiedziałem co się stało z niemieckim przyjacielem. Z pomocą sąsiada śląskiego Polaka, Gertrud opisała swój ból po utracie wspaniałego męża i o „Jego ostatniej drodze”, życząc mi także pięknej, „Złotej jesieni” w gronie swojej rodziny. To było dla mnie niezwykle wzruszające. O takich życzliwych ludziach jak: Gerhard i Gertrud będę zawsze chętnie pisał i utrwalał nie tylko w swojej pamięci. W latach 1970 przy spotkaniach z przedwojennymi mieszkańcami wsi pytałem starszych Niemców o wiek wiązów. Żaden nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie. Każdy mówił, że od kiedy pamiętali to te wiązy nic się nie zmieniły jak sięgała ich pamięć, ciągle były potężne. Tylko pierwszy, powojenny bardzo zacny leśniczy o którym już wspominałem twierdził nam w latach pięćdziesiątych zeszłego wieku, że te wiązy mają około 400 lat. Główny plac był nimi obsadzony wkoło, a było ich co najmniej 10. W wyniku starości i spróchniałych wewnątrz pni, za podmuchem wichury zaczęły umierać od początku lat czterdziestych minionego wieku. Jeden z wiązów musiał runąć w czasie wojny. W naszym gospodarstwie, które ojciec zajął po wojnie, w stodole zastaliśmy stertę świeżych, szerokich, wiązowych desek. Ojciec wykorzystał je do wyłożenia sufitu w stodole, dla przechowywania pod dachem snopków. W roku 1960, kiedy już pracowałem w szpitalu w Ciborzu, skorzystałem z części tych desek. Po pracy, mając dostęp do maszyn w stolarni, zrobiłem z nich na pamiątkę stół składany i biblioteczkę. Te meble do tej pory mi służą. Wg wieku wiązów w Wikipedii to ten plac był obsadzony nimi kiedy jeszcze istniał na nim pierwotny kościół, który podczas wojny trzydziestoletniej został spalony przez Flamandów w 1630 roku. Te wiązy dawały dużo do myślenia o historycznych dziejach tej osady. Wspomniałem o nich także w swojej książce w rozdziale „Odwiedziny” i napisałem niedokończony wierszyk: Od kilku wieków szumią wiązy: wysokie, potężne, wspaniałe. Z nich i czarodziej nie wyczaruje co w Międzylesiu widziały. Ileż tu par miłością wielką pod nimi się zakochało? Iluż zmęczonych wojną i pracą w ich cieniu odpoczywało? Ja tylko szczyptę minionych dziejów spod ich konarów wykrzesałem, Chcę to opisać dla swych potomnych co zobaczyłem, co usłyszałem. Ja w Międzylesiu pojawiłem się w 1945 roku i zastałem jeszcze 6 wiązów i 3 kasztanowce rosnące na obrzeżach placu. W sumie te ogromne drzewa tworzyły ćwierć hektarową przestrzeń leśną w środku wsi. Kasztanowce podczas wichur zaczęły umierać wcześniej. Ostatniego usunięto w 2011 roku. Jeden z sześciu wiązów po wojnie, podczas wichury, trzasnął w połowie 2010 roku i prawie żadnej nie zrobił szkody. Kikut jego dość wysoki, do tej pory nie usunięty, jeszcze daje znak o życiu. Drugi, najbliżej ulicy naprzeciw sąsiada po jej drugiej stronie, runął podczas wichury wiosną w 2012 roku i podczas upadku zamachem ogromnego konara dosięgnął jego okna. Zawalił drogę, zniszczył kilka przęseł nowego, metalowego płotu ogradzającego zbiornik p/poż, zdewastował telefoniczną linię kablową łącznie ze słupem. Pień runął do zbiornika. Usuwanie powalonego wiązu trwało około dwóch tygodni ponosząc przy tym spore koszty. W tym samym roku na jesień środkowego wiązu w tym samym rzędzie, podczas wichury runęła oderwana połowa i powtórzyła te same szkody. Trzeci umierający wiąz w tym rzędzie zagrażał budynkowi byłej kuźni. Ten budynek od roku 1965 służył dla mnie jako warsztat elektryczny, a w końcu przez 12 lat do roku 2010 jako sklep. Na początku lata 2014 roku razem ze sołtysem Mirosławem Kolberem, zaalarmowaliśmy władze gminy, które postarały się usunąć ten wiąz i pozostałą połowę obok niego. Po wojnie wiąz w tym rzędzie najbliżej ulicy był najważniejszy dla mieszkańców Międzylesia. Jego najniższy, poziomy, ogromny konar sięgał na plac ponad 15 m. Po zakwaterowaniu koszar przez Armię Czerwoną oczyszczano Tiborlager z niemieckich nawet cennych śmieci. Dowództwo tej armii dobrze wiedziało, że ten złom przyda się dla gospodarzy wsi. Od razu za wsią w róg lasu zwozili go przez dłuższy czas. No i faktycznie, gospodarze wsi mieli z tego złomu wiele korzyści. Kiedy już cała wieś była zasiedlona gospodarze przynieśli z bogatego złomowiska dużą kopułę w kształcie grzyba i powiesili ją jakby za nogę na tym ogromnym konarze. Służyła ona do uderzenia młotkiem, który zawsze spoczywał wewnątrz kopuły. Dorosły człowiek mógł po niego sięgnąć i wszcząć alarm jakiegokolwiek zagrożenia. Donośny odgłos gongu wzywał mieszkańców na częste, bardzo potrzebne po wojnie zebrania. Alarmowano nim także leśne pożary. Z różnych stron przedwojennej Polski repatrianci szybko się zjednoczyli w jeden wiejski zespół, by stawić czoła ciężkim wspólnym pracom. Wszyscy wiedzieli, że w nieznanych stronach każde gospodarstwo oddzielnie nie poradzi sobie z różnymi, niespodziewanymi problemami i kłopotami. W roku 1949 kiedy koszary Ciborza były już zagospodarowane przez wojsko polskie pewnej nocy zniknęła kopuła alarmowa. Mieszkańcy Międzylesia bardzo zamartwiali się po tak cennej stracie. Przez dłuższy czas poszukiwali ważnego dla społeczeństwa elementu, który kiedyś służył jakiejś maszynie. Znaleziono go zawieszonego na sośnie przy bloku pewnego batalionu w Ciborzu. Władza wsi udała się do dowództwa i odzyskała swój, cenny przedmiot. Gong ten służył mieszkańcom do początku lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku, aż ja sam zainstalowałem na dachu nowej szkoły syrenę alarmową. Gong, aż do śmierci wiązu wisiał na potężnym konarze. Tylko od czasu do czasu dzieci czymś go dosięgały i dla zabawy podzwoniły. Sołtys Mirosław Kolber chciał jeszcze ten upamiętniający, niezwykły zabytek zawiesić na jednym z dwóch pozostałych wiązów, ale doszedł do przekonania, że one także w najbliższych latach umrą. Ja także z żalem patrzyłem, że one po kolei przestają już szumieć obecnemu pokoleniu. Ze smutkiem myślałem jakże wiele zostawiły uroku w Międzylesiu dla wielu przeszłych pokoleń. Z konieczności musiałem zadecydować, by dla nich dwóch skrócić szum i napisałem pismo do władz gminy. Serdecznie dziękuję władzom gminy za zrealizowanie mojej prośby. Szkoda także, że żadna władza nie zainteresowała się pozostałymi, dwoma wiązami. Na początku lata 2015 roku runął przedostatni wiąz i narobił wiele szkód dla energetyki. Mieszkańcy Międzylesia wiele godzin byli bez prądu i zmarnowały się zapasy żywności w lodówkach. Ostatnim wiązem też nikt się nie interesuje. Z pewnością powtórzy poprzednika szkody. A może także spowodować jakieś, groźniejsze nieszczęście. Tak to już umarłe wiązy nigdy nie zaszumią Mieszkańcom Międzylesia, a zabytkowy gong z pewnością trafi na złom. Plac bez pięknych, kilkusetletnich wiązów będzie świecił pustką i pozostanie w głuszy, a wieś utraci swój urok. Po pięknym placu Międzylesia zostanie tylko legenda i wspomnienia o autorze, który utrwalił dla Przyszłych Pokoleń odrobinę minionych dziejów.
Sergiusz Jackowski
Drukuj artykuł
Komentarz wyraża opinie wyłącznie jego autora. Redakcja portalu sycowice.net nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy.