Drukuj artykuł Drukuj artykuł

Pierwsze dni wojny – wspomnienia Piotra Kulińskiego

Piotr Kuliński

źródło zdjęcia: sxc.hu

Piotr Kuliński część 1 Dziewiątego maja 2014 roku – piątkowe popołudnie. Razem z kolegą Robertem umówiłem się na wizytę w Szklarce Radnickiej, gdzie mieliśmy porozmawiać z Panem Piotrem Kulińskim o czasach wojny. Trochę spóźnieni docieramy na miejsce. Po krótkiej rozmowie z synową, udajemy się na pobliską działkę, gdzie znajdujemy Pana Piotra. Zaproszeni, siadamy w altanie w której panuje lekki półmrok. Gospodarz zapala papierosa z którego snujący się dym stwarza specyficzną atmosferę i nadaje spotkaniu stosownego nastroju. Zaczyna opowiadać o swoim życiu. Nazywam się Piotr Kuliński i urodziłem się w 1928 roku w miejscowości Koło, kolonia Leśnica w dzisiejszym województwie wielkopolskim. Mieliśmy bardzo małe gospodarstwo. Może było tego morga albo dwie - nie pamiętam dokładnie. Miałem starszego brata, którego zaraz po wkroczeniu Niemców w 1939 roku wywieźli na roboty do Rzeszy i młodszą siostrę (1933) oraz drugiego młodszego brata (1935). Matka zmarła prawdopodobnie przy ostatnim porodzie lub zaraz po – nie pamiętam tego zbyt dokładnie, a później nie miałem kogo się zapytać, bo ojciec zginął w 1938 roku. Ojciec po śmierci matki ożenił się drugi raz i nie miał już więcej dzieci. Ogólnie żyliśmy biednie, ale jakoś udawało nam się przetrwać. Mieliśmy macochę, która opiekowała się nami najlepiej jak umiała, a najgorsze czasy miały dla nas dopiero nadejść. Jak już wcześniej wspomniałem nie mieliśmy dużo ziemi i żeby utrzymać rodzinę ojciec najmował się do różnych prac. Pożyczał także konie do obrobienia swojej ziemi i chodził często na odrobek. Któregoś letniego dnia w 1938 roku ojciec z sąsiadem Stasiakiem, od którego pożyczał konie, pojechali na łąkę przywieźć siano. Naładowali wóz i chcieli całość przyciągnąć pawązem. Ten pawąz musiał być już stary, bo się złamał. Ojciec poszedł wtedy wyciąć jakąś suszkę do pobliskiego lasu, żeby zrobić z niej nowy pawąz. Kiedy schylony ścinał siekierą drzewo, w tym momencie nadjechał leśniczy. Ojciec zorientował się, że złapano go na gorącym uczynku i zaczął uciekać. Leśniczy nie zastanawiał się wiele, tylko sięgnął po strzelbę i zastrzelił ojca. Po tym zdarzeniu macocha założyła sprawę w sądzie przeciwko leśniczemu, ale przed wojną w sądzie wygrywał ten kto miał pieniądze. Leśniczy je miał, wynajął adwokata i wygrał sprawę. Macocha próbowała się odwołać od niekorzystnego wyroku, ale nic to nie pomogło. W sumie były trzy rozprawy i nie dostaliśmy ani grosza, a leśniczy nie dostał żadnej kary. Po rozprawie leśniczy śmiał się z nas. Nie miał dla nas żadnego współczucia. Mógł przecież mieć jakiś ludzki odruch i dla nas sierot chociaż kubik drzewa dać na zimę, bo wiedział, że u nas bieda aż piszczy. Co się stało, to się nie odstanie – ojcu już życia nic nie przywróci, ale gdyby chciał, mógł pomóc w jakikolwiek sposób. Po wojnie leśniczego jednak spotkała sprawiedliwość. Od śmierci ojca musiałem tułać się po różnych służbach, żeby zarobić na jedzenie. Rozpoczęła się wtedy dla nas straszna bieda. Powinienem już w 1937 roku iść do szkoły ale nie poszedłem. Nie było pieniędzy na ubrania, a co dopiero na książki. Do tego musiałem pomagać w domu. W 1939 roku macocha bała się, że zapłaci karę za nie posyłanie mnie do szkoły i 1 września w końcu do niej poszedłem. Jak się okazało, tylko na jeden dzień. 1 września1939 roku to był tragiczny dzień. Niemcy zbombardowali naszą kolonię i zniszczyli nasz dom, a później wysiedlili nas do kolonii Powiercie. Natomiast z mojego pierwszego dnia w szkole pamiętam jak Niemcy wjechali do Koła na dwóch motorach. Podjechali pod szkołę i weszli do środka. Pytali się nauczycieli kto im pozwolił szkołę otworzyć? A nauczyciele tłumaczyli, że wakacje się skończyły i czas szkołę zacząć. Po tym załadowali nauczycieli na ciężarówkę i zawieźli do lasu w miejscowości Chełmno pod Kołem. Kazali wykopać im doły i tam ich zabili. Za dwa dni rodzice dzieci i rodziny tych nauczycieli wykopali w nocy ich ciała i pochowali na cmentarzu. Pod okupacją niemiecką nie było szkoły. Pod koniec 1939 roku Hitler do Wielkopolski zaczął sprowadzać Niemców z Wołynia, którzy przebywali tam od czasów pierwszej wojny światowej. Również do Koła przyjechali stamtąd Niemcy. Jedna taka niemiecka rodzina przyjęła mnie na służbę. Rodzina ta dostała dwa sąsiadujące ze sobą gospodarstwa w wiosce Skobielice pod Kołem, które przed wojną obrabiało dwóch braci. Zostali oni siłą wyrzuceni ze swoich domów i wprowadzili się tam Niemcy. Oba gospodarstwa dzielił płot, który został rozebrany. Większy dom zajęli Niemcy, a w mniejszym mieszkała służba. Razem ze mną na służbie był 22-letni Mietek Kos i 23 lub 24-letnia dziewczyna - niestety imienia nie potrafię sobie przypomnieć, ale wiem, że miała nieślubne dziecko z chłopakiem, którego zaraz wywieźli na roboty do Rzeszy i musiała sama wychowywać to dziecko. Mietek strasznie bał się wyjazdu do Rzeszy na roboty i dobrowolnie najął się do pracy w Skobielicach. Później dołączył do nas też mój młodszy brat, który przejął po mnie obowiązki pasienia krów. Niemiecka rodzina składała się z Bauera, jego żony i ich czworga dzieci, które w 1945 roku miały 11, 6 i 5 lat oraz malutkiego 2-3 miesięcznego niemowlaka. Razem z Bauerem przyjechali też jego rodzice. Ojciec Bauera był schorowany i chodził o kulach. Był też zagorzałym nazistą. Matka Bauera była natomiast miłą i życzliwą kobietą, która gotowała nam jedzenie i przynosiła do naszego domu. Na służbie u Bauera byłem 5 lat, aż do lutego 1945 roku. Nauczyłem się przez ten czas języka niemieckiego, rosyjskiego i ukraińskiego, bo Bauer i jego rodzina na Wołyniu nauczyli się tych języków. Znali też polski, ponieważ przed wojną Wołyń należał do Polski. Znajomość tych języków bardzo mi się przydała w 1945 roku. Bauerowi też było lepiej na koniec wojny znając polski. Rosyjskiego nauczył mnie ojciec Bauera. Chodził o lasce i wołał zawsze do mnie Pacan, która jest godzina, a ja odpowiadałem, że nie wyznaju i on już zły na mnie krzyczał to popędzaj! Często podpadałem ojcu Bauera, który rzucał za mną swoją laską. Ja byłem młody i zwinny, to nigdy mnie nie trafił i na złość mu tą laskę odrzucałem jeszcze dalej.

Adam Maziarz

Drukuj artykuł Drukuj artykuł

Komentarz wyraża opinie wyłącznie jego autora. Redakcja portalu sycowice.net nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy.

Skomentuj artykuł

Nasz serwis wykorzystuje pliki "cookie". W przypadku braku zgody prosimy opuœścić stronę lub zablokować możliwośœć zapisywania plików "cookie" w ustawieniach przeglądarki.