Drukuj artykuł Drukuj artykuł

Pogoń za wrogiem

Pogoń za wrogiem

źródło zdjęcia: sxc.hu

Los wojennego tułacza - część 8 20 stycznia 1945 roku po śniadaniu, opuszczaliśmy Warszawę maszerując szosą w kierunku Błoni i Sochaczewa. Wróg wciąż się cofał, ale jego samoloty sprawiły nam wielką grozę podczas marszu szosą. Maszerowaliśmy spokojnie jak gdyby nic się nie działo, niespodzianie jednak nadleciały  bombardując i ostrzeliwując z karabinów maszynowych naszą kolumnę. Powstał ogromny popłoch i zamieszanie. Nasza artyleria przeciwlotnicza kierowała ogień do samolotów, a jeden z nich został trafiony. Spadając na ziemię wybuchł razem z jego załogą. Ostrzeliwanie z samolotów było bardzo groźne. Grad kul sypał się na nas, a schować się nie było gdzie. Po obu stronach szosy były gołe pola, jedynie  rowy przydrożne były minimalnym schronieniem. Nalot trwał krótko i w obawie przed artylerią przeciwlotniczą samoloty szybko odleciały. Po tym pierwszym nalocie doznaliśmy znacznych strat. Było wielu zabitych, a jeszcze więcej rannych żołnierzy. Zniszczonych zostało także kilka samochodów. Podczas takiego nalotu każdy żołnierz nie ma pewności, że go przeżyje. A jeśli nawet  przeżyje, to musi trwać w niewiedzy przeznaczania swojego losu, aż  do końca wojny. Ten dzień był dla nas pierwszym, w którym doznaliśmy okrucieństwa wojny. Każdy żołnierz wiedział, że do jej końca jest daleko i wiele dni będzie jeszcze okrutniejszych. Po nalocie zostały 2 samochody, jeden z ekipą pogrzebową, a drugi z rannymi powrócił do Warszawy. Po uporządkowaniu kolumny nasz pułk wyruszył w dalszą drogę. Pod wieczór dotarliśmy do pięknego, bajecznie zaśnieżonego, leśnego zakątka, gdzie zarządzono nocny odpoczynek w świerkowym lesie. Po dziennych wrażeniach i kolacji każdy chciał odpocząć i pospać, ale tu nie było jako takich warunków. Mróz zelżał, a śnieg dużymi płatami sypał się z nieba. Ognisk nie wolno było rozpalać z obawy przed  niespodziewanym nocnym nalotem. Każdy żołnierz miał przy plecaku koc i pałatkę i to musiało wystarczyć, by podczas snu ochronić ciało przed zimnem. Po odkopaniu śniegu pod drzewami aż do samej ziemi, ruszyliśmy do lasu po gałęzie świerkowe i nałamaliśmy ich tyle, ile mogliśmy udźwignąć.  Tymi gałęziami grubo wyściełaliśmy legowiska. Po ułożeniu się do snu, by nie odmrozić nóg, żołnierze nakryli je jeszcze gałęziami i grubo na nie saperkami narzucali śniegu. Przez koc i szczelną pałatkę nie ulatniało się ciepło. Człowiek strudzony i zmęczony szybko usypiał nie odczuwając żadnego zimna i spał aż do rana. Rano wstaliśmy wypoczęci i zdrowi. Wymyliśmy się śniegiem i ruszyliśmy do polowych kuchni po śniadanie. W domu było nie do pomyślenia przetrwać zimową noc w śniegu, a w czasie wojny dla żołnierzy było to całkiem realne. Z frontu pisałem listy do domu, informowałem rodziców o swoich trudach przeżywanych w czasie wojny. Chciałem, by o mnie wszystko wiedziała Rodzina, a co najważniejsze, że jeszcze żyję i podążam do boju o wolność dla Niej. Jak i gdzie zakończę swój marsz wiedział tylko jedynie Bóg. Z wielką radością otrzymywałem listy z domu. Każdy żołnierz z tego się cieszył, a kontakt z Rodziną podtrzymywał wszystkich na duchu. Poczta polowa bardzo dbała, by swoich żołnierzy nie zawieść w ich poświęceniu za Ojczyznę. 21 stycznia 1945 roku jesteśmy znowu na trasie w kierunku Włocławka odległego około 140km. Głęboki śnieg chociaż przetarty pojazdami jednak bardzo utrudniał marsz. Wszyscy męczyliśmy się, ale iść trzeba było choćby resztkami sił. Po sześciu dniach byliśmy we Włocławku. Tak jak poprzednio, noce spędzaliśmy w lasach. W miejscowościach odpoczynek nie był wskazany ze względu możliwości bombardowania. Były przypadki odmrożenia stóp, więc dowództwo zezwalało na rozpalania ognisk i było wtedy znacznie cieplej i weselej. Chłopaki pilnowali ognisk, by nie wygasały. We Włocławku zatrzymaliśmy się na dłużej, by zregenerować siły i podleczyć nogi. W prywatnych domach odpoczywaliśmy jak należy szykując się w podróż do następnego etapu. 27 stycznia 1945 roku będąc we Włocławku otrzymałem list, którego nigdy bym się nie spodziewał. Był to list z Rosji, z dalekiego Uralu, od mojego starszego braciszka Arseniusza. Była to wielka nowina i radość którą w tamtej chwili ze wzruszeniem przeżywałem. Ślad po Nim zaginął w 1940 roku kiedy go sowieci zabrali do Armii Czerwonej. Cała nasza Rodzina straciła wszelką nadzieję, że kiedykolwiek Go zobaczymy. Wszyscy przypuszczaliśmy, że nie żyje i zginął w Rosji na froncie. Mama przez 5 lat opłakiwała nieznaną śmierć swego syna. Po przeczytaniu Jego listu wielka radość podniosła mnie na duchu i nadzieja, że jeszcze kiedyś rozsiani po świecie, w rodzinnym komplecie będziemy cieszyć się życiem. 2 lutego 1945 roku we Włocławku nasza kompania odłączyła się od pułku, by wyruszyć w pogoń za wrogiem trasą bardziej na zachód, a reszta pułku wyruszyła bardziej trasą na północny zachód. Dla naszej kompanii fizylierów przydzielono dwa samochody ciężarowe i cztery furmanki. Z Włocławka wyruszyliśmy do Bydgoszczy. Zima w pełni, wiatr natychmiast zawiewał drogę śniegiem, którą z trudem pokonywaliśmy. Samochody ciężarowe z zaopatrzeniem, z obsługą cekaemu i obsługą kuchni polowej przecierały nam nieco drogę. W odpowiednich miejscach oczekiwały na nas z posiłkiem. Po pierwszym dniu marszu znowu byliśmy maksymalnie wyczerpani fizycznie i psychicznie. Każdy się cieszył, że upłynął dzień i będzie nocny odpoczynek. Tak samo nocowaliśmy w lasach i spaliśmy na gałęziach. Było tylko tyle lżej, że mróz zelżał, a odpoczywaliśmy zawsze przy ogniskach co nam sprawiało znaczną ulgę. Ognisk już nie obawialiśmy się rozpalać, gdyż Niemcy wycofali się daleko. Do Bydgoszczy w wielkim utrudzeniu szliśmy przez 5 dni. 7 lutego 1945 roku zbliżamy się do przedmieścia Bydgoszczy. Czepiamy się naszych furmanek, ażeby było lżej ciągnąć nogi, a do tego po skończonym prowiancie doskwierał głód. Gdy tylko zobaczyliśmy pierwsze domy bez zastanowienia z kolegą udaliśmy się do pierwszego, lepszego z nich, ażeby coś zjeść i chwilkę odpocząć. Zapukałem do drzwi, które niebawem otworzyła kobieta w średnim wieku. - A to Wojsko Polskie!? - krzyknęła  z radości. - Proszę, proszę wchodzić! – zapraszała. - Chyba nie trudno zgadnąć, że jesteście głodni? - Tak, tak proszę pani, jesteśmy nawet bardzo głodni, no i także zmęczeni - odpowiedziałem. W płycie kuchennej paliło się, więc niedługo czekaliśmy na posiłek. Po chwili na dwóch talerzach pojawił się wysmażony boczek z jajkami, chleb i herbata. To był domowy rarytas, którego już dawno nie jedliśmy. Dobrze posileni i wypoczęci podczas rozmowy z życzliwą panią podziękowaliśmy jej pięknie za gościnę i wyszliśmy na ulicę. Wkrótce dołączyliśmy do swojej kompanii w koszarach. Nasz dowódca nawet nie zapytał nas gdzie żeśmy przebywali. Wiedział dokładnie, że nas głód zmusił do odłączenia się od jednostki. Dodatkowo skorzystaliśmy jeszcze z kolacji wojskowej w koszarach… . Od 9 lutego 1945 roku w Bydgoszczy odpoczywaliśmy przez 2 dni. Uzupełniliśmy zapasy, nabraliśmy trochę sił aby zmierzyć się z następnym marszem. Wyruszyliśmy z rana w kierunku zachodnim ku dawnej granicy polsko – niemieckiej. Po kilku dniach dotarliśmy do miasteczka Złotów, które przed wojną należało do Niemiec. Nocowaliśmy w domach opuszczonych przez Niemców. Jedzenia było w brud. Piwniczne pułki były załadowane słoikami różnych przetworów, tylko był odczuwalny brak chleba. Wybierając się w dalszy marsz swoje plecaki załadowaliśmy słoikami, przez co ten ciężar był odczuwalny. W następnym miasteczku Jastrowie znowu odpoczynek. Tu także były zostawione zapasy żywności przez uciekinierów. Takich rarytasów w słoikach nie brakowało w każdym domu. 12 lutego 1945 roku dowiedzieliśmy się przed marszem, że będziemy podążać do Kołobrzegu leżącego nad morzem, do którego trzeba na pieszo przejść około  160 km. Po kilku dniach marszu dowiedzieliśmy się, że po drodze trzeba będzie pokonać silnie umocniony „Wał Pomorski”. Tam będziemy musieli zmierzyć się z ogromną siłą wroga. Zima nadal dawała się we znaki, a marsz był przyśpieszony. Po drodze, wojsk niemieckich nigdzie nie było widać ani słychać. Któregoś z kolei dnia pod wieczór dotarliśmy do dużej, niemieckiej farmy opuszczonej przez właścicieli z obawy przed naszymi wojskami. Obory były pełne krów, a w chlewniach świń, których sporo  spacerowało po podwórzu. Dom piękny, piętrowy z pomieszczeniami na poddaszu, stał przy parku w pobliżu jeziora. Obok była gorzelnia, a na zewnątrz kilka ogromnych zbiorników. Tu nasza kompania ulokowała się na nocny odpoczynek. Rozejrzeliśmy się po strychach, piwnicach, czy czasem gdzieś nie ukrywają się Niemcy. Nigdzie nie było żadnej żywej duszy. Wszędzie i wszystkiego było pełno. Szafy zapakowane ubraniami i butami, ale dla żołnierza nic nie było przydatne. Kuchnia ogromna i bogato wyposażona, na jej zapleczu w różnych pojemnikach pełno żywności. Tylko z tego ucieszyliśmy się, że skorzystamy z tak obfitego jadła. - Teraz mamy jeszcze ważniejszą sprawę – powiedział dowódca kompanii. Musimy sprawdzić gorzelnię i co przy niej na zewnątrz zawierają te cysterny? Weszliśmy do gorzelni, by wszystko obejrzeć. Wewnątrz jej czuliśmy zapach gorzały. W kotłowni było jeszcze ciepło, to oznaczało, że jeszcze wczoraj gorzelnia była czynna. Wyszliśmy wszyscy na zewnątrz, by sprawdzić zawartość tych cystern. Porucznik z powagą powiedział: Chłopaki, jeżeli w nich jest spirytus to nigdy nic nie wiadomo czy czasem nie może być zatruty. Podchodźcie do tego z ostrożnością. Nie do wszystkich to ostrzeżenia dotarło, chociaż naprawdę każdy się obawiał, ale chęć spróbowania coraz bardziej narastała i ciągnęła do kurka cysterny. Któryś z chłopaków krzyknął: - Kto odważy się pierwszy spróbować? Znalazło się kilku ochotników, a jeden z nich zakrzyknął; - „Raz kozie śmierć”! Tak czy owak front nas nie ominie, więc po co dalej iść i męczyć się. Chyba już dość namęczyliśmy się w tej tułaczce, więc czy nie lepiej napić się tego spirytusu i tu zginąć bez męki? Bez namysłu odkręcił kurek cysterny i napuścił jej zawartości do menażki i porządnie sobie łyknął. Drugi i trzeci śmiałek zrobił to samo. Reszta całej kompanii stoi i czeka co z tego wyniknie? Czekaliśmy 10, 15 minut i nic innego nie działo się jak tylko ich humory poprawiły się i zataczając się zaczęli śpiewać. Kiedy pierwszy, najchudszy zaczął padać, całą trójkę „doświadczalnych królików” zaprowadziliśmy do domu i ułożyliśmy na wygodnych łóżkach. Momentalnie zaczęli smacznie chrapać. Porucznik nasz był już przekonany, że spirytus jest normalny, więc każdemu kto chciał pozwolił nie za wiele wypić, tylko broń Boże nie upijać się. Nie wszyscy to usłyszeli i pili tyle ile kto chciał. Nasze dowództwo i żołnierze, którzy byli jeszcze trzeźwi po pierwszym łyku postanowili wspólnie urządzić kolację, zakrapianą zdobycznym alkoholem. W największym pokoju obszernego domu ustawiali stoły i krzesła. Kto trochę znał się na rzeźnictwie poszedł do chlewni i na rozkaz dowódcy ustrzelono 4 tuczniki. Zdarli z nich skóry i szybko poćwiartowali. W kuchni znaleźli potrzebne przyprawy i patelnie. Mianowany przez porucznika szef kuchni  kierował zespołem przygotowującym dania. Tych co zdążyli nieco już wytrzeźwieć zaproszono także do uczty. Wszyscy żołnierze byli zafascynowani balem nad bale w wojskowym wydaniu, tylko w zasobnym domu za mało znaleźli chleba. Spirytusem zarządzał sam porucznik, by sami żołnierze nie przeholowali sobie dawki i na jutro rano byli gotowi do wymarszu. Niektórzy żołnierze pochodzili ze wsi, z tęsknoty za mlekiem poszli po niego do obory. Wiele krów było szczęśliwych, gdyż reszta od nabrzmiałych mlekiem wymion ryczała z bólu…. . Dowódca polecił, by ci którzy się na tym znali, nadoili 4 konwie mleka. Z braku chleba wielu żołnierzy smażoną szynkę i smażoną wątróbkę zapijało mlekiem. Żaden z żołnierzy nigdy nie przywidywał takiego balu przed wyruszeniem na front, na którym czekał nas groźny, nieunikniony bój. Śpiewaliśmy, dokazywaliśmy, tak jakby nie było wojny. Na tym niezwykłym balu najbardziej brakowało nam dziewczyn, na które jeśli przeżyjemy, trzeba będzie jeszcze długo czekać. Nikt się nie przejmował, że nazajutrz rano czeka nas marsz po wojenny los. Choć noc zimowa była długa, minęła bardzo szybko. Rano na sygnał pobudki wielu z nas zabrakło na zbiórce. Po takim balu każdy z nas chciał jeszcze pospać. Dowódca kazał  jeszcze nietrzeźwych polewać zimną wodą. Ten zabieg bardzo pomógł i w krótkim czasie cała kompania stanęła w szeregu. Znalazło się dwóch, którzy byli jeszcze zamroczeni alkoholem i wcale nie potrafili chodzić. Musieliśmy ich wrzucić na furmanki, na których jeszcze trzeźwieli przez kilka godzin. Kiedy doszli do siebie to z nas się śmiali, że oni wygrali i nie musieli maszerować….

Władysław Jackowski

Drukuj artykuł Drukuj artykuł

Komentarz wyraża opinie wyłącznie jego autora. Redakcja portalu sycowice.net nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy.

Skomentuj artykuł

Nasz serwis wykorzystuje pliki "cookie". W przypadku braku zgody prosimy opuœścić stronę lub zablokować możliwośœć zapisywania plików "cookie" w ustawieniach przeglądarki.