źródło zdjęcia: sxc.hu
Los wojennego tułacza - część 5 7 sierpnia 1944 rok nasz pociąg pędził ciemną nocą w kierunku Moskwy, systematycznie oddalając się od surowej północy. Podczas podróży często wspominaliśmy swoich nieszczęśliwych pozostawionych na obczyźnie Rodaków, nie mających żadnych szans nie tylko na walkę o wolność swojej Ojczyzny, ale również na powrót do niej. My mieliśmy powód do radości, bo jechaliśmy do Polski, do cieplejszego kraju i do naszych stron rodzinnych. Nie martwiliśmy się o to co z nami będzie i co nam zgotuje wojenny los i cieszyliśmy się bardzo, że nie będziemy zmuszani do walki o stalinowską
Rosję. Marzyliśmy tylko, by po tułaczce, po wyzwoleniu Polski wrócić do swoich domów, do swoich rodzin, do swoich stęsknionych za nami dziewcząt, do których z pewnością wielu z nas nie miało już wrócić...
24 sierpnia 1944 rok ze swoimi marzeniami jechaliśmy przez siedem długich dni i wreszcie dotarliśmy do Moskwy. Tu było całkiem inne powietrze, całkiem inny klimat, gdyż lato którego uroków i ciepła nie zaznaliśmy w tundrze, było w pełni. Na postoju w Moskwie otrzymaliśmy uzupełnienie w suchy prowiant i w to samo co zwykle, ale już nie wybrzydzaliśmy, nawet już przyzwyczailiśmy się do niego. Ważne było, by tylko przetrwać i dotrzeć do Polski, tam z pewnością prowiant będzie lepszy. Pociąg z Moskwy wyruszył wieczorem. Konwojowało nas tylko dwóch sowieckich żołnierzy, którzy przez cały czas przebywali w parowozie z maszynistą, a do naszych wagonów wcale nie zaglądali. Czuliśmy się naprawdę wolni, tak jakbyśmy wracali z niewoli do domu, ze swoimi planami i marzeniami na przyszłość. Byliśmy już przyzwyczajeni do tak długich podróży. Po opuszczeniu Moskwy jak zawsze w niewygodzie, przespaliśmy całą noc, a kiedy wschodziło słońce wszyscy byli już na nogach i nikt nie spał. Obserwowaliśmy dyskretnie jego dzienną wędrówkę sprawdzając czy czasem nie wiozą nas z powrotem na wschód… . Gdyby tak było, to byłaby niesamowita rozpacz i zaprzepaszczenie naszych marzeń. Stwierdziliśmy jednak, że jedziemy prosto na południe i przypuszczaliśmy, że podążamy na Ukrainę. Ulżyło to nam bardzo na sercach i znacznie poprawiły się nastroje. Na dłuższych postojach na stacjach rozpalaliśmy ogniska między torami i gotowaliśmy sobie w kociołkach wodę, ażeby z parowozu nie brać brudnej lury. Rozprowadzaliśmy swój koncentrat i takim, niezmiennym daniem zaspakajaliśmy nieco swoje apetyty. Najważniejszym było, że Polska jest coraz bliżej i że już jesteśmy na ziemi ukraińskiej. Mieliśmy takie wrażenia jak gdybyśmy się zbliżali do domu. Wiedzieliśmy dokładnie, że udział w wojnie nas nie ominie i póki co nie przywitamy się ze swoimi Rodzinami. Będziemy musieli dalej za Nimi tęsknić i walczyć za Ich wolność, za Ich cierpienia, za Ich łzy tęsknoty i niepokoju za swoimi, najdroższymi, wojennymi tułaczami. Najbardziej byliśmy dumni z tego, że będziemy walczyć z honorem w polskich mundurach, za wolność własnej Ojczyzny i to nas podtrzymywało na duchu.
30 sierpnia 1944 roku dotarliśmy do Kijowa. Chociaż byliśmy bardzo zmęczeni tak długą i uciążliwą podróżą nie poddawaliśmy się ponurym nastrojom. Mieliśmy bowiem powody do uciechy. Tu pociąg zatrzymał się na dłuższy czas, była wymiana lokomotywy, maszynisty i konserwacja całego zestawu pociągu. Mieliśmy dużo wolnego czasu na rozmowy z ukraińskimi cywilami. Dowiedzieliśmy się od nich, że front dotarł do Warszawy i czeka na rezultaty powstańczych walk lewobrzeżnego miasta. Tu nikt nas nie nadzorował, robiliśmy co chcieliśmy. Postanowiliśmy rozejrzeć się co się dzieje na terenie miasta. Niedaleko od stacji trafiliśmy na plac targowy, który był zatłoczony mnóstwem ludzi. Trwał handel najróżniejszymi towarami, tak jakby tu nigdy nie było wojny. Nie było tu widać żadnych, wojennych zniszczeń. Przekonaliśmy się, że na tym targu można wszystko sprzedać i wszystko kupić co tylko na co dzień potrzebne. Nasze zainteresowania skupiały się na bułkach, lepioszkach i plackach różnego rodzaju. Połykaliśmy więc tylko ślinkę patrząc na takie smakołyki. Takich rarytasów dawno, dawno nie jedliśmy i nie widzieliśmy na oczy, a tu takie bogactwo pszennego pieczywa…. . Patrząc na to wszystko nasz apetyt szalał po codziennym spożywaniu jedynie sucharów i suszonej ryby. Zaczęliśmy się zastanawiać, jak zdobyć tyle pieniędzy, by chociaż na drobną przekąskę trochę tego kupić? Po krótkim rozmyślaniu ustaliliśmy, że możemy sprzedać jedynie mocne, ładne trzewiki, które chłopcy posiadają. Każdemu obejrzeliśmy to obuwie i podsumowaliśmy, że będzie ze sześć odpowiednich par na sprzedaż, a jeden z nas zapytał: -
Czy ci z dobrym obuwiem zgadzacie się pozostać w skarpetach? - Padła jednogłośna odpowiedź –
Tak! Tylko jak na bosaka pojedziemy do Polski? Jeden z nas powiedział: -
Wojsko Polskie da nam nowe buty…. . Zaraz koło drzwi wagonu znalazło się sześć par dobrych butów. Oczyściliśmy je ładnie z błota, ażeby jeszcze lepiej wyglądały posmarowaliśmy towotem od parowozu i towar był gotowy do handlu. Trzech z nas wzięło na rękę po dwie pary i udaliśmy się na targowisko. Okrążyło nas wiele kupców widząc deficytowy towar, którego po wojnie tak bardzo brakowało. W moment sprzedaliśmy sześć par. Widząc tak ogromny popyt kupujących, zaproponowaliśmy im jeszcze swoje gorsze buty do sprzedaży. Zapłacono nam tyle co za te dobre i wszyscy trzej zostaliśmy w skarpetach…. . Pośmieliśmy się sami z siebie i z optymizmem myśleliśmy, że jakoś to będzie. Do Polski jest już blisko, przez tych parę dni wytrzymamy, pogoda jest jeszcze letnia i ciepła, a w wojsku będą musieli i tak dać nam nowe buty..… . Trochę żałowaliśmy, że za ten lepszy towar wystawiliśmy za niską cenę, ale i tak uzyskaliśmy kupę pieniędzy. Dla wszystkich w wagonie kupiliśmy trzy kilogramy kiełbasy i mnóstwo bułek różnego rodzaju, a po tak długim poście każdy sobie pojadł ze smakiem. Bułek nam jeszcze zostało na dalszą drogę, ale suchy prowiant który otrzymaliśmy w Moskwie już nam się kończył, musieliśmy więc żywność kombinować we własnym zakresie. Akurat po naszej wspaniałej uczcie pociąg wyruszył w dalszą drogę. Z uczuciem radości i zadowolenia chociaż dziewięciu z nas na boso, obserwowaliśmy jak pędzimy na zachód prosto do naszej Polski… .
3 września 1944 roku wczesnym rankiem dojechaliśmy do przedwojennej granicy polsko -sowieckiej w Sarnach. Mieliśmy więc już swoją upragnioną Polskę. Cieszyliśmy się ogromnie, ale nie wiedzieliśmy jeszcze, że przedwojenne ziemie polskie jak miasto Sarny, Lwów i wiele innych miast nie będą należeć do Polski, lecz do Związku Radzieckiego. Później bardzo nas to zmartwiło, że Polska będzie mniejsza, biedniejsza i zrujnowana przez wojnę. Na dłuższym postoju oglądaliśmy ruiny miasta Sarny. Oprócz całego dworca kolejowego stacji węzłowej, nie widzieliśmy ocalałego budynku. Ze smutkiem patrzyliśmy czego dokonała wojna. Następnym miastem był Kowel i wyglądał tak samo jak Samy. Najgorsze było to, że żywność skończyła się nam do reszty i przez całe trzy dni nic nie jedliśmy, byliśmy bardzo głodni. Kiedy pociąg zatrzymywał się na małej stacji, by uzupełnić wodę w parowozie, obserwowaliśmy czy w pobliżu na polu nie ma grochu, sadu lub jakiegoś ogrodu. W pewnym momencie kiedy w naszym pociągu zapiszczały hamulce, w pobliżu dostrzegliśmy spory sad i cała nasza armia wysypała się z pociągu pędząc po jabłka z całych sił, a zrozpaczony gospodarz dostrzegł nas, gonił i przeklinał. Jego rozpacz na nic się zdała, a my otrzęśliśmy wszystkie jabłonie… . Żałowaliśmy gospodarza, ale musieliśmy to zrobić. Dla nas było najważniejsze, by przetrwać do końca głodowej podróży, a był on już całkiem bliski.
Władysław Jackowski
Drukuj artykuł
Komentarz wyraża opinie wyłącznie jego autora. Redakcja portalu sycowice.net nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy.
Skomentuj artykuł