źródło zdjęcia: sxc.hu
Los wojennego tułacza - część 3 W dniu 6 lipca 1944 roku Armia Czerwona po raz drugi wkroczyła na naszą, białoruską ziemię. Tym razem niby to wyzwalając ją spod okupacji hitlerowskiej…. . Zaczęła się mobilizacja młodych chłopców, a także żonatych mężczyzn wieku do lat 50, nie zważając na sytuację domową rodziny. Ten biedny, bardzo życzliwy i bardzo wrażliwy uczuciowo białoruski naród, chyba najbardziej wycierpiał przez 5 lat wojny... W dniu 16 lipca 1944 roku otrzymałem zawiadomienie doręczone przez sołtysa, o powołaniu mnie do służby w Armii Czerwonej… . Było w nim wyszczególnione, żeby każdy powołany zabrał ze sobą bieliznę i żywność na 5 dni. W punkcie zbornym w miasteczku Miadzioł miałem stawić się 20 lipca 1944 roku, w tym właśnie czasie kończyłem 20 lat i 6 miesięcy. Przez tych kilka dni moja mama przygotowywała i szykowała co tylko mogła, aby zaopatrzyć mnie na długą i nieznaną, ale w domyśle przerażającą i daleką podróż. Co rusz oglądałem Ją stojącą i zamyśloną nad moją podróżną torbą...
Po raz trzeci nadeszła chwila pożegnania rodziny i swojej kolebki, by już do niej nigdy nie wrócić... Rodzice starali się jak mogli, by nie płakać… . Zapominali nawet, co tradycja czynić każe przy żegnaniu drugiego syna i wysyłaniu go w czeluść wojny. Zrozumiałem, że nie chcieli mnie zasmucać wysyłając w podróż do bitwy o wolność i lepszy byt dla swojej rodziny i swojego kraju. Ucałowałem Ich, młodszą siostrę i młodszego brata. Wziąłem więc torbę na plecy, a kiedy oddaliłem się na kilkadziesiąt metrów, obejrzałem się na swoją chatkę pod strzechą i na stojącą rodzinę na podwórku… . Patrzyli na mnie i wiem co przeżywali. Wyruszyłem więc po swój los, jaki Bóg mi przeznaczył. Podążając z kolonii do punktu zbornego rozglądałem się dookoła, przypominając sobie swoje dzieciństwo i swój pierwszy etap młodości. Spoglądałem hen za pola i za widoczny las, za którym pozostała moja Dziewczyna , moja pierwsza niedojrzała miłość, której nie zdążyłem dobrze poznać…. . We wsi uzbierała się nas spora grupa, załadowaliśmy się na furmanki i pożegnaliśmy swoją wieś i niektóre płaczące matki. Podążając do miasteczka Miadzioł i pokonując 12 kilometrów, żegnaliśmy znane wioski w których mieliśmy wielu przyjaciół. Żegnając ten piękny świat swojej młodości, nigdy nie przypuszczałem i nie spodziewałem się, że opuszczam te strony, by już nigdy do nich nie wrócić… . Byłem wtedy młody i niedoświadczony, myślałem również, że ta podróż po świecie będzie wielką frajdą i zobaczę coś niezwykłego i ciekawego, a po wojnie wrócę w swoje strony, do swoich przyjaciół i do swojej rodziny, by znowu cieszyć się spokojnym życiem i budować lepszą przyszłość Do Miadzioła przybyło mnóstwo młodych chłopaków, a także i mężczyzn w sile wieku, ze wszystkich stron i znanych mi okolic. Długo nie czekaliśmy w kolejce do badania lekarskiego, czy też jakichś weryfikacji. Żadnych badań nie było, tylko zapisywali imię i nazwisko i na bok do jakiejś grupy, które coraz bardziej się powiększały…. . Minęło zaledwie kilka godzin, a wszyscy już byli zarejestrowani i przygotowani do wymarszu. W drogę wyruszyliśmy w samo południe w kierunku odległej o 40 kilometrów Starej Wilejki, było nas około 300 ludzi. Droga przez cały czas była leśna i piaszczysta, a po jej obu stronach rósł piękny, sosnowy las. Dzień był ciepły i słoneczny, ale nie powodował naszego zmęczenia, ponieważ często robiliśmy krótkie odpoczynki. Całą grupę prowadziło dwóch sowieckich żołnierzy. Pod wieczór dotarliśmy do Starej Wilejki i zatrzymaliśmy się nad rzeką Wilejką. Po rozebraniu się, wszyscy rzuciliśmy się w jej nurt, by zmyć z siebie kurz i pot. Po umyciu się, posiłku i odpoczynku, zapadł szybko wieczór i nastała ciepła letnia noc. Każdy z nas czuł się rześko i zdrowo, a do spania swobodnie ułożyliśmy się pod drzewami. Pierwszy raz w życiu z dala od swojej rodziny przeżywałem przed snem tęsknotę za swoim domem. W dniu 21 lipca 1944 roku rano, wypoczęci i posileni swoimi zapasami wyruszyliśmy w dalszą drogę w kierunku Mołodeczna, odległego od Starej Wilejki o około 40 km i szliśmy sobie luzem jak kto chciał. Po kilkukilometrowym marszu usłyszeliśmy nagle warkot samolotu, który niespodzianie zjawił się nad naszą, maszerującą kolumną. Z początku myśleliśmy, że to sowiecki samolot zwiadowczy, ale kiedy z broni pokładowej zaczął ostrzeliwać naszą grupę było wiadome, że to samolot nieprzyjaciela. Błyskawicznie ruszyliśmy w las i każdy krył się za pniami drzew. Samolot dwa razy nawracał i dłuższymi seriami ostrzeliwał las w którym się ukryliśmy. Słychać było jedynie świst kul i trzask ścinanych przez nich gałęzi które spadały obok nas na ziemię. Po kilku chwilach byliśmy pewni, że samolot się oddalił, a gdy już całkiem ucichło, wszyscy wyszliśmy z lasu. Tylko jeden z nas nie zdążył ukryć się w lesie, kiedy go dopadła kula…. . Leżał w przydrożnym rowie i jeszcze żył, ale był już nieprzytomny. Wkrótce przestał oddychać, nie zobaczywszy nawet ani frontu, ani karabinu. Nie zaczęta wojna dla pięknego chłopaka już się skończyła. Drugi z naszej grupy był ranny w rękę i niegroźną ranę opatrzył sowiecki żołnierz. Na koniec tych smutnych wydarzeń zrobiono zbiórkę, a po przeliczeniu chłopaków dalszy stan grupy się zgadzał. Zmarłego w pałatce donieśliśmy do najbliższej wsi. Sowiecki żołnierz dał sołtysowi nakaz, by tego chłopaka pochowano. Wręczył mu wszelkie dane i nakazał, by koniecznie zawiadomił rodzinę o jego śmierci. Pojawianie się
niemieckich samolotów w tych okolicach wskazywało, że front był gdzieś w okolicach Wilna. Zaledwie po dwóch dniach po opuszczeniu rodzinnych domów poczuliśmy smak wojny. Każdy z nas zaczął myśleć poważnie, że wielu z nas z pewnością nie wróci już do swoich wsi i rodzin. Przed następnym miastem znowu rozłożyliśmy się na noc w lesie. Było już o czym pogadać przy rozpalonych ogniskach, ale najbardziej dręczyła nas myśl, że nie wiedzieliśmy gdzie i po co nas prowadzą…. . W dniu 22 lipca 1944 roku po odpoczynku nocnym i po śniadaniu znowu ruszyliśmy w dalszą, uciążliwą drogę. Myśleliśmy, że w Mołodecznie po przejściu 80 km będzie koniec naszej wędrówki, ale nasze przewidywania niestety się nie sprawdziły. Z Mołodeczna wędrowaliśmy dalej prosto na wschód do byłej granicy polsko – sowieckiej. Przed południem dotarliśmy do miasteczka Krasne położonego 20 km za Mołodecznem, gdzie rozłożyliśmy się na nocny wypoczynek. Tu był właśnie kres naszej, pieszej wędrówki i przebywaliśmy w tym lesie cały tydzień. Najgorsze było to, że nasze zapasy żywności były na ukończeniu. Ogarnęło nas zmartwienie i przygnębienie, poza tym byliśmy brudni i wyczerpani fizycznie i psychicznie. Nie było wiadomo kiedy otrzymamy jakiś prowiant. Przez cały tydzień naszego odpoczynku w Krasnym z różnych stron Białorusi napływały grupy mężczyzn. Zorientowaliśmy się, że w tej miejscowości jest główny punkt zborny i stąd załadują nas do wagonów. W dniu 29 lipca 1944 roku podstawiono olbrzymi transport kolejowy składający się z około 40 wagonów towarowych. Załadowano tam po 40 ludzi do jednego wagonu i rozdano suchy prowiant. Przydzielono nam na wagon po jednym sołdacie z karabinem, na którym był założony bagnet. Późnym wieczorem ruszyliśmy pociągiem na wschód. Przez Mińsk przejechaliśmy nocą i prawie nic nie zobaczyliśmy oprócz łun oświetlających miasto. Na krótko pociąg zatrzymał się na bocznym torze gdzie zaopatrzyliśmy się w wodę pochodzącą z brudnego parowozu, bo inaczej było to niemożliwe. Dalej jechaliśmy ciągle na wschód i byliśmy nieomal pewni, że wiozą nas na
Sybir w głęboką
Rosję. Podtrzymywało nas na duchu to, że traktują nas jako tako i chyba dalej nie będzie tak źle. My chłopcy z jednej miejscowości trzymaliśmy się twardo w jednej grupie. Postanowiliśmy tak trwać do końca o ile to będzie możliwe. Na razie nikt z nas nie panikował i cierpliwie czekaliśmy na nowe wydarzenia. W dniu 3 sierpnia 1944 roku z krótkimi postojami dojechaliśmy do Moskwy. Ciekawiła nas bardzo i chcieliśmy chociaż z daleka ją zobaczyć, bo przecież żaden z naszej grupy nigdy nie widział tak dużego miasta. Staliśmy na bocznych torach i mogliśmy tylko tyle zobaczyć co przez otwarte drzwi wagonu, do których każdy starał się dopchać. Z wagonu tego pod żadnym pozorem nie wolno było nam wychodzić. Tu znowu otrzymaliśmy suchy prowiant, a była to: duża, sucha i słona ryba, suchary z czarnego chleba zazwyczaj całkiem pokruszone, oraz koncentrat z prasowanych kostek grochu czy fasoli. Do popicia i do rozpuszczania koncentratu nabieraliśmy wodę z parowozu. Po rozpuszczeniu wychodziła z tego papka lub zupa którą spożywano, chociaż absolutnie nam nie smakowała, a po słonej rybie okropnie chciało się pić. Na pytania, dokąd jedziemy sołdat pod żadnym pozorem nie chciał zdradzić tej tajemnicy. Na każde pytanie odpowiadał: „
to jesć wajenna tajna”. Kiedy byliśmy już niedaleko celu powiedział nam, że jedziemy do Archangielska odległego o 1700 km od Moskwy i wyjaśnił nam, że to duże miasto leżące nad morzem Białym. Po drodze mijaliśmy jeszcze wiele innych miast i miasteczek, gdzie na krótko zatrzymywał się pociąg głównie po to, aby lokomotywę uzupełnić wodą. W tym czasie wybiegaliśmy z wagonu co już było dozwolone i pędziliśmy na dworzec, żeby do manierek nabrać gorącej wody, po rosyjsku nazywanej „kipietok”. Nadawał się on do rozpuszczania koncentratu i do popijania słonej ryby. Przejeżdżaliśmy przez duże miasta takie jak: Kaługa, Jarosławl, oraz mniejsze miasteczka i wioski których coraz mniej widziało się, jadąc dalej i dalej ciągle na północ. Te zmiany sygnalizowała również roślinność, dla której nie był to także odpowiedni klimat, po prostu tundra i ogrom przestrzeni na której nie było widać żadnego życia. Pomimo tego, że było to jeszcze lato, tutaj odczuwało się późną jesień, przenikający chłód i poranne przymrozki.
Władysław Jackowski
Drukuj artykuł
Komentarz wyraża opinie wyłącznie jego autora. Redakcja portalu sycowice.net nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy.
Skomentuj artykuł
Wrzesień 19th, 2012 at 09:07
Drodzy Internauci, zapraszam Was na komentarze na temat mojego opracowania i na temat losów naszych, zasłużonych weteranów wojny.
Zapewniam, że dalszy ciąg Ich, wojennych przygód będzie co raz ciekawszy.
Wrzesień 19th, 2012 at 22:23
Panie Sergiuszu zaglądnęłam na stronę i oczywiście przeczytałam ” od dechy do dechy” wojenne losy Pana Brata. Z tych pamiątkowych dokumentów, które już mają „swoje lata” trzeba się nie lada napracować, aby stworzyć ciekawe opowiadanie. Mam nadzieję, że w pracy pomaga Pan Cezary. Pozdrawiam obu Panów.
PS. Zachęcam też do spaceru w lesie, wspaniale odpręża i pomaga przemyśleć różne sprawy. Koniecznie trzeba wziąć koszyk, ponieważ pokazały się prawdziwki.
Wrzesień 20th, 2012 at 07:55
Ewuniu, dziękujemy za miłe słowa i zachęcamy do dalszego śledzenia autentycznych losów Pana Władysława Jackowskiego. Szkoda, że tak niewielu młodych ludzi do których Ty się z pewnością zaliczasz, interesuje się historią niekoniecznie przez wielkie „H” , ale historią swoich małych Ojczyzn i ludzi którzy je tworzyli… . 🙂
Wrzesień 26th, 2012 at 14:50
Młodzi są i czytają.Są też pełni podziwu dla bohaterów tych opowiadań.Diametralnie zmienia się też nasz wiedza o tamtych czasach.W szkole nas tego nie uczyli niestety.