źródło zdjęcia: Tadeusz Mirkiewicz
Tadeusz Mirkiewicz - część 2 Kiedy każdy z nas został przydzielony do swojego gospodarza podjechał po nas samochód i zawiózł do wsi która się nazywała Marzahna i położona była około 80 kilometrów od
Berlina. Gospodarze wyjechali wcześniej i czekali już na nas pod karczmą. Wieś była bardzo duża, dobrze zorganizowana i praktycznie wszystko było na miejscu: karczma, piekarnia, sklep, rzeźnia, szkoła, kościół i cmentarz. Był również obóz jeniecki dla wojskowych wziętych do niewoli z różnych krajów, najwięcej było Francuzów. Jeńcy ci pod nadzorem strażników pracowali w gospodarstwach razem z nami. Dostawali też pieniądze ale tylko tyle, żeby mogli sobie kupić papierosy i piwo.
Rozlokowano nas w kolejnych domostwach: pierwszy poszedł mój ojciec, po drugiej stronie uliczki moja narzeczona, w kolejnym gospodarstwie jej matka, dalej mój kolega Władek w następnej uliczce ja i inni moi koledzy. Dobrze, że byliśmy wszyscy blisko siebie. Ja pracowałem cały czas przy koniach i miałem ich cztery pod swoją opieką. Były to potężne, ciężkie konie rasy belgijskiej wykorzystywane do wszystkich prac w polu i w gospodarstwie. Pracowałem z jeńcami francuskimi, angielskimi i
amerykańskimi, nie pracowałem jedynie z Murzynami bo oni byli tylko w miastach. Pod koniec wojny pracę jeńców
rosyjskich i francuskich nadzorowali oddzielni strażnicy. Jednym z nich był mały gospodarz z naszej wsi który miał tylko jednego konia. Obaj strażnicy mieli stopnie podoficerskie i stołowali się również u gospodarza. Jeńcy przychodzili sami do pracy i sami wracali do obozu. Po kolacji o godzinie 19- tej mieli trochę wolnego czasu, odpoczywali na terenie gospodarstwa, siedzieli na ławkach, chodzili na piwo do karczmy, ale przed 22-gą musieli być w łagrze. Polacy np. u Francuzów nie mieli zbyt dobrej reputacji. Jeden Francuz który miał gospodarstwo pod Paryżem mawiał, że Polacy są dobrymi pracownikami, ale są zbyt porywczy i wtedy „
widły albo nóż…”. Strażnik pilnujący Rosjan był wielkim służbistą i musiał „
zaleźć im za skórę”, bo jak tylko weszli sowieci to zaraz zaprowadzili go do sadu i rozstrzelali. Natomiast strażnik pilnujący Francuzów był przez nich lubiany, bo po wejściu ruskich wmieszał się pomiędzy nich i udawał Francuza, a jeńcy go nie wydali. Mój gospodarz miał 30 krów około 100 świń i ze 270 mórg, to były duże gospodarki.
Niemcy starali się swoje dzieci żenić ze sobą w ten sposób aby powiększać gospodarstwa. Mieli co najwyżej po dwoje dzieci i gospodarek nie rozdrabniali. Jeśli gospodarz miał córkę to na rok czasu dawał ją na służbę w inne okolice aby nauczyła się pracy i dyscypliny z dala od rodziców. W oborze pracował Szwajcar, ale jak wzięli go na wojnę to nie bardzo miał kto się zajmować krowami. Ja pomagałem w dojeniu, ale powinien być ktoś na stałe. Gospodyni mówiła: Tadek /Niemcy nie mogli wymówić Tadeusz…/ objął byś oborę, ale koni szkoda. Ja proponowałem do koni tego i tamtego, ale gospodyni mówiła, że oni tak się nie zaopiekują końmi jak ja. W końcu gospodarz kupił dojarkę mechaniczną i problem został rozwiązany. Życie było bardzo zorganizowane, wszystko musiało chodzić jak w zegarku i my Polacy musieliśmy się do tego dostosować i przestrzegać ustalonego porządku dnia. Wstawałem o piątej i do śniadania musiałem wyrzucić od koni obornik, zamieść i zmyć ganek aż wszystko lśniło, konie „
ofutrować” i wyczyścić, założyć im chomonta, umyć się i na wpół do siódmej pójść na śniadanie. Na śniadanie był nakrojony krajalnicą chleb, ser, marmolada i smalec do woli, a także trochę masła ale „
pod wydział”, ponieważ masło z mleczarni gospodarz również dostawał „
pod wydział”, natomiast smalcu i marmolady mieliśmy pod dostatkiem. Do tego niesłodzona czarna kawa i w dzbanuszku mleko które można było do tej kawy dodać. Co poniedziałek gospodyni dostawała biały ser który zakiszała w słojach. Śmierdziało to niesamowicie i wcale mi do tego kiszonego sera śpieszno nie było, ale z czasem przyzwyczaiłem się do tego smaku i nawet bardzo go polubiłem. Niemcy śmiali się, że tym serem śmierdzi się „
górą” i „
dołem”, ale w końcu wszyscy z apetytem go zajadali i był dobrym urozmaiceniem innych potraw. W czasie śniadania dla każdego było już przygotowane i zawinięte w specjalny papier drugie śniadanie. Były to kanapki z chlebem i „
obkładem” którym mogła być jakaś wędlina albo ser. Wkładałem je do specjalnej torby która umieszczona była na chomącie jednego z koni który nosił moje śniadanie, aż do wpół do dziewiątej… . W okresie zimowym i w niedzielę drugiego śniadania czyli jak go nazywaliśmy „
podobiadku” nie było. Punktualnie o dwunastej był obiad. Na obiad na przykład był rosół, ale nie gotowany tak jak u nas, ale przyrządzony w formie zupy: było to rozdrobnione w rosole mięso z kury lub gęsi z takim gwiazdkowym makaronem, mogły być też inne zupy, ale zawsze gotowane na mięsie. Na drugie danie kartofle, sos, kotlety schabowe lub mielone, albo jakiś inny kawałek mięsa, sałata, zasmażana kapusta, ogórki, jakaś surówka, kompot. Sałatę przyrządzano na dwa sposoby: „
z wody” i ze śmietaną. Ja tą sałatę „
z wody” bardziej lubiłem jak ze śmietaną. Dodawany był do niej tłuszcz , różne aromatyczne przyprawy i zawsze podawano ją mocno schłodzoną, do mięs była idealna. Do posiłków dawano też ogórki, jak małe to dwa, jak duży to jednego… . O wpół do drugiej podwieczorek na który było to samo co na śniadanie, ale z dodatkiem ciasta ze śliwkami , wiśniami lub innymi owocami, o szóstej kolacja. Czas między obiadem a podwieczorkiem był krótki, ale nie był przeznaczony na odpoczynek. Nikt nie wymagał pośpiesznej pracy, ale pracować trzeba było cały czas, wolno ale dokładnie i panowała w tym względzie surowa dyscyplina, to nie to co u nas… . W czasie pomiędzy obiadem a podwieczorkiem nanosiłem koniom obroku i ziarna do skrzyń, przyniosłem siano i słomę, zrobiłem porządki w stajni, a o drugiej byłem już w polu… . Nie było zwyczaju picia surowej wody. Niemcy mówili mi, że jak się napijesz surowej wody to cię będzie brzuch bolał…. . Zawsze była do dyspozycji czarna kawa albo bardzo smaczne ciemne piwo które dzisiaj nazwalibyśmy bezalkoholowym. Piwo to w dużych konwiach co poniedziałek przywoził samochodem jakiś dostawca i przez cały tydzień nie traciło smaku. Lubiłem te posiłki bo zawsze były smaczne i nikt nam niczego nie ograniczał. Wszystkie posiłki jedliśmy razem z gospodarzami w jadalni i mogłem najeść się do woli. Pracujący w gospodarstwie jeńcy wojenni jedli to samo, ale nie w jadalni lecz w przylegającej do niej kuchni. Do obiadu zasiadali gospodarze z córką, trzech Polaków, jeden Rosjanin, jeden Francuz i służące w gospodarstwie dwie biedniejsze Niemki. Wtedy kiedy powychodziły za mąż, zastąpiono je dwiema Polkami, ale było to już w końcówce wojny. Niemkom płacono po 100 marek miesięcznie, czyli tyle co czterem robotnikom przymusowym łącznie. Jeńcy wojenni też dostawali wynagrodzenie ale bardzo małe, w specjalnej walucie z taki czerwonym sercem, i to serce mieli też wyrysowane na plecach swoich ubiorów. Na żniwa były godziny „
posunięte” i kolacja wypadała o siódmej wieczorem. Po kolacji był czas wolny i chodziliśmy na spacery, spotykaliśmy się z kolegami, chodziliśmy na piwo do karczmy, lubiliśmy gdzieś posiedzieć z dziewczynami i pogadać. W lecie do nocy było jeszcze kawał dnia i cóż więcej chcieć? Pamiętam takie zdarzenie, a była to środa, że niedługo po naszym przyjeździe do wsi, w czasie obiadu przyszedł listonosz i wręczył gospodarzom jakąś propagandową broszurę. Oni zaczęli ją oglądać, ale stawiali kartki na sztorc, abym nie mógł nic podejrzeć. Zupełnie przypadkowo udało mi się zobaczyć tylko jeden rysunek: był tam polski żołnierz który bagnetem nasadzonym na karabin, przebijał niemiecką kobietę leżącą na ziemi… . Gdybym ja wówczas znał język niemiecki to próbował bym coś im wytłumaczyć, ale wtedy nie mogłem tego uczynić. Z czasem kiedy potrafiłem się z nimi porozumieć, wiele rozmawialiśmy i oni wtedy zrozumieli, że prawda jest inna i, że są oszukiwani. Mniej więcej w tym samym okresie czasu chodziłem z niemieckimi służącymi do lasu po drewno na którym pieczono chleb. Dziewczyny były wystraszone i trzymały się ode mnie ze sto metrów bo pewnie myślały, że im głowy poucinam… . Z czasem wiele sobie wyjaśniliśmy i nie miały już do mnie żadnej nieufności, a zacząłem od tego, że będąc u nich nie byłem wolnym człowiekiem i nie przyjechałem tu z własnej woli… . Zresztą oni do dzisiejszego dnia nazywają nas niewolnikami, a nie tak jak my: robotnikami przymusowymi… . Przypuszczam też, że Niemcy nie mieli pełnej orientacji w tym co dzieje się na frontach i w Polsce, a hitlerowska propaganda karmiła ich tym czym chciała. Rozpowszechniane między innymi były takie informacje, że Polacy to bandyci których trzeba zabijać… . Jeszcze gorsze opinie krążyły o Żydach w wyniku których, Niemcy nie mogli na nich po prostu patrzeć… . Zdarzało się, że na pola spadały samoloty i w naszej okolicy były trzy takie przypadki. Jeśli spadł na spadochronie lotnik angielski czy amerykański to miejscowi Niemcy mogli go ująć i zabić. My Polacy mieliśmy prawo podejść tam i to zobaczyć. Jeśli spadał samolot niemiecki to podchodzić nam nie było wolno… . Kiedyś w 1943 roku na naszym polu spadł amerykański samolot. Maszyna musiała być uszkodzona w powietrznej walce, ale pilot próbował wylądować. Leciał bardzo nisko, uderzył w ziemię odbił się, upadł ponownie i w tym czasie odpadły mu skrzydła, a kadłub się zapalił. Na każdym skrzydle były zamontowane po trzy karabiny maszynowe czyli razem sześć, a pomiędzy „
śmigami” działko lotnicze. W czasie tych uderzeń pilot najprawdopodobniej został wyrzucony z samolotu i leżał z boku i być może w tym czasie śmigło odcięło mu pół twarzy. Myśmy znaleźli tą brakującą część, przyłożyliśmy do pozostałej i przykryliśmy go spadochronem. Nie wiem co się z nim później stało. Pamiętam, że miał ciemne kręcone włosy i dobrej jakości skórzany kombinezon. Natychmiast zjawiła się policja i pierwszą rzeczą której szukali był mapnik pilota. Wyciągnęli mapy i kręcili z niedowierzaniem głowami, że były bardzo dokładne. W naszej wsi była zaznaczona na nich najmniejsza dróżka…. . Sytuacja taka, że mogliśmy podchodzić do samolotów które spadły, czy też lotników lądujących na spadochronach trwała do czasu kiedy pracujący przy plewieniu buraków Niemcy zabili grackami swojego pilota który wylądował na spadochronie i nie zdążył wyzwolić się z uprzęży spadochronu oraz jego czaszy w którą się zamotał i wyjaśnić kim jest… . Od tego zdarzenia zabroniono wszystkim podchodzenia do samolotów i lotników do czasu przybycia policji lub wojska.
Cezary Woch
Drukuj artykuł
Komentarz wyraża opinie wyłącznie jego autora. Redakcja portalu sycowice.net nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy.
Skomentuj artykuł