Drukuj artykuł Drukuj artykuł

Dzieje nad strumykiem- część 1

Repatrianci

źródło zdjęcia: Sergiusz Jackowski

Repatrianci Miałem wówczas prawie 16 lat. Opuszczałem z rodzicami i starszą siostrą naszą rodzinną kolebkę na Kresach Wschodnich. Odjeżdżałem ze wspomnieniami lat dziecięcych i wojennej zawieruchy podczas dorastania. Mieszkaliśmy 7 lat na kolonii w pobliżu strumyka a za nim bezkresne moczary. Ojciec utrzymywał dobre stosunki z sąsiadami kolonii. Z chęcią do pomocy zjawiło się kilka furmanek, by nas z dobytkiem odtransportować na stację kolejową do Postaw, odległą o 30 km. Nasz dorobek rodzinny, co mogliśmy zabrać umieściliśmy na trzech furmankach. Mama, moja siostra i ja usiedliśmy z tyłu na ostatniej furmance. Wyruszyliśmy polną drogą do szosy. Wóz kolebał się po nierównościach. Załadowany dorobek monotonnie gaworzył. Z tyłu za nami leżały dwie owce z powiązanymi nogami, które od czasu do czasu pobekiwały. Krowa na powrozie człapała za wozem. Wóz pod ciężarem poskrzypywał. Ojciec z przodu wozu skulony z batem w ręku, musiał w tej chwili bardzo przeżywać. Spoglądał na boki na swoją, opuszczającą przeszłość. Na udeptane przez siebie ścieżki, na których pozostawiał kawał swojego, utrudzonego życia. Falowały zielone łany zbóż obsiane jego trudem. W olszowych gaikach świergot ptaków tym razem nie rozweselał ojcowskiej duszy. My patrzyliśmy ostatni raz na kolonię, na której zostawialiśmy swoją troskę o nią. Na zakręcie góra Zajczycha powoli zasłaniała stodołę, chlew, studnię z żurawiem i wreszcie naszą przytulną chatkę pod strzechą, którą do połowy zasłaniał młody sad. Na końcu jeszcze z daleka było widać bocianie gniazdo przy chacie na dzikiej jabłoni. Osamotniony bociek spoglądał w naszą stronę. Jadąc po drodze spotykaliśmy wielu znajomych, z którymi łączyło nas wiele miłych i trudnych przeżyć. Żegnając się życzyli nam wiele szczęścia. Żegnałem się także ze swoimi rówieśnikami, z którymi spędzałem dziecięce lata i przeżyłem z nimi wiele dziecięcych i szkolnych przygód. A także wiele niezapomnianych przygód u progu swojej młodości. Przez kilkanaście kilometry jechaliśmy nad brzegiem jezior: Miastro i Narocz. Przed wojną te jezioro nazywano polskim morzem. Było ono największe w Polsce. Oglądaliśmy ponure widoki spalonych wiosek, gdzie opór zbrojny stawiali partyzanci. Na zgliszczach domów sterczały tylko osmolone piece z kominami. Mieszkańcy tych wsi pracowali przy zgliszczach. Zaczynali oni powojenne życie od kopania i zadaszenia ziemianek. Jechaliśmy nad Naroczem przez słynny, przedwojenny ośrodek wypoczynkowy „Kupa”. Tam przed wojną odpoczywali najmożniejsi ludzie. Ośrodek świecił pustką. Wszystko było wyszabrowane. Wiatr postukiwał otwartymi bez szyb oknami. Nad widmami domów szumiał brzozowy gaj. Za „Kupą” było miasteczko Kobylnik, którego wojna również nie oszczędziła. W końcu dotarliśmy do punktu zbornego w Postawach. Przez kilka tygodni zjeżdżali się tu repatrianci. Trzeba było sobie radzić, by przetrwać pod gołym niebem, ze swoim dorobkiem przez kilka tygodni. Rodzice wyruszyli w teren i ja za nimi. Poszukiwaliśmy budulca na jednorodzinną budę. Natrafiliśmy na stos drutu kolczastego, który znajdował się w pobliżu stacji. Drut ten z niewiadomych przyczyn nie dotarł do celu. Ustawialiśmy żerdzie, kołki i deski. Wszystko wiązaliśmy tym drutem. Na pobliskiej łące wykosiliśmy trawę. Układaliśmy ją na konstrukcję i obciągaliśmy całość jeszcze raz tym drutem. W takiej budzie można było przetrwać całe lato. Po trzech tygodniach podstawiono pociąg. Dwa wagony przydzielono na cztery rodziny. Każdy ładował swój dorobek. Jeden wagon był przeznaczony dla zwierząt. Sygnał z parowozu oznajmił, że nadszedł czas odjazdu. Rodzice z trwogą spoglądali na siebie. Na ich twarzach malował się smutek i przerażenie. Pociąg pędził w nieznane bez dwóch synów. Jeden z nich był wycofany z frontu i zesłany na Ural. Pracował tam o głodzie i chłodzie w Tajgańskim Grafitnym Kombinacie. Drugi w ostatnim liście pisał, że podąża na ostateczną walkę o Berlin. Można się było domyśleć, jaką w tej chwili przeżywali trwogę. Minęliśmy kilka małych stacji. Po chwilach zadumy zaczęliśmy wszyscy rozmawiać. Obserwowaliśmy krajobraz, a pociąg na złączach szyn, postukując pędził w kierunku Wilna. Za nami na zawsze zostawały rodzinne strony. Zostawał ubogi Kraj w którym zostawiliśmy wiele łez smutku i radości. Późnym wieczorem byliśmy w Wilnie. Nasz transport skierowano na boczny tor. Tam miały być doczepiane wagony z innymi repatriantami. Kierownik transportu repatriant z Postaw oznajmił, że postój potrwa przez kilka dni, zanim ruszymy w dalszą drogę. Zapas drewna zabrany z Postaw bardzo nam się przydał. Nazajutrz rano przy torach rozpalano ogniska. Każda rodzina na nich gotowała jakąś strawę. Przy takich ogniskach było gwarno. W pobliżu za torami znajdowały się jakieś wojskowe magazyny. Przy nich powoli z pepeszą na ramieniu, podciągając jedną nogę, szwendał się krasnoarmiejec. Kiedy spożywaliśmy posiłek, zdecydował się do nas podejść. Pozdrowił nas i życzył smacznego. Wyjął z kieszeni rubaszki kawałek gazety i oderwał od niej skrawek. Z tej samej kieszeni, dwoma palcami wydobywał po odrobinie karaszki /drobniutko pokrojone łodygi tytoniu/. Ledwie ich uzbierał na cienkiego skręta. - Ot i wszystko, więcej nie ma – powiedział. Poprosił o ogień z ogniska i rozżarzonym patykiem przypalił skręta. Pierwszym sztachnięciem zaciągnął się z lubością. Nieśmiało zaczął nawiązywać rozmowę. Pochwalił się, że już jutro otrzyma przydział na karaszki. Zapytał, co my za jedni i dokąd jedziemy. Był bardzo szczęśliwy, gdy od ojca otrzymał garstkę tytoniu. Wielce dziękował. Wracając do stróżowania oświadczył, że jutro znowu nas odwiedzi. Dotrzymał słowa i na drugi dzień , gdy już było rozpalone ognisko, podszedł do nas. Był bez pepeszy i miał wolny czas. Wyciągnął z kieszeni spodni dwie konserwy i wręczał je mamie. Nie chciała przyjąć, bo może sam był głodny. Odpowiedział, że żywności mają pod dostatkiem, tylko z paleniem od czasu do czasu bywa różnie. Widać było, że chce zapalić, ale kieszenie miał puste. Otrzymał jeszcze od ojca porcję tytoniu z własnego ogrodu. Nawiązała się szczera rozmowa. Gadał jak najęty. Przedstawił nam się, że na imię ma Sasza, a mieszka w Pskowie. Z żalem opowiadał, że podczas wojny zginął jego ojciec, dwóch braci i siostra. Z rodziny został tylko on i jego matka. Wyjął z kieszeni rubaszki kilka listów, zaczął pokazywać i rozpłakał się. - Patrzcie, jak moja mama płacze i czeka na mnie Listy były pisane kopiowym ołówkiem na workowym papierze i złożone w trójkąt, który także zastępował kopertę. Matka pisząc listy zalewała je łzami. Treść listów była trudna do odczytania, gdyż łzy kopiowe pismo rozpuszczały. Moja mama podeszła do Saszy, objęła go i pocałowała. Pocieszała go mówiąc, że jej synowie w podobnej sytuacji i nic nie wie o ich losach. Gdy Sasza uspokoił się, podziękował mamie za współczucie i także ją uścisnął i pocałował. Dalej opowiadał jak zdobywano to miasto z polskimi partyzantami. O tragediach jaką przeżywali jego koledzy i polscy partyzanci. Tu właśnie w walce o Wilno przy „Ostrej Bramie” został trafiony w nogę i leżał w szpitalu. Tu właśnie zakończył koszmar wojny. Stąd powróci do swojej mamy. Opowiadał także o głównym dowódcy 3 Białoruskiej Armii Iwanie Czerniachowskim. Był on najmłodszym generałem armii w Armii Czerwonej. Miał zaledwie 39 lat. Zginął w operacji wschodniopruskiej i został pochowany w Wilnie, do którego wielce przyczynił się o wyzwolenie. Sasza żegnając się z nami obiecał, że znowu przyjdzie na drugi dzień po służbie. Miał opowiedzieć o swoim frontowym szlaku i w jakich okolicznościach zginęła jego rodzina. W następnym dniu nie zdążyliśmy jeszcze rozpalić ogniska. Wschodziło słońce, kiedy usłyszeliśmy sygnał naszego pociągu gotowego do odjazdu. Cała moja rodzina zwróciła oczy w stronę magazynów. Pociąg ruszał, a zdobywca Wilna żegnał nas, wymachując wysoko pepeszą i furażerką. Pociąg pędził na zachód. W Podbrodziu znowu postój i doczepianie wagonów z następnymi repatriantami. Po dwóch dniach jechaliśmy dalej. Mijaliśmy Grodno i rzekę Niemen. W Białymstoku nasz transport skierowano na Prusy Wschodnie. Olsztyn miał być stacją docelową. Wielu z repatriantów a także i kierownik transportu nie chcieli pozostać w Olsztynie. Zorganizowano więc składkę dla maszynisty. Na drugi dzień nasz transport pędził w kierunku Poznania. Jadąc tym odcinkiem drogi, oglądaliśmy makabryczne sceny po świeżo zakończonej wojnie. Wzdłuż torów, na nasypach i w rowach, piętrzyły się zestawy wykolejonych transportów, wyposażonych w sprzęt wojenny. Wywrócone wagony na wagonach, na czołgach wagony, czołgi do góry gąsienicami, a niektóre zaryte lufami w ziemię. Różny sprzęt wojenny porozrzucany w promieniu kilkudziesięciu metry. Te widoki świadczyły jakie było tu piekło. Jakie tragedie przeżyli żołnierze. W pewnym momencie obok tego pobojowiska, pociąg zatrzymał się w lesie. Powiadomiono podróżnych, że pociąg będzie stał przez kilkanaście minut. Wszyscy repatrianci byli świadomi, że zapas drewna na ogniska był wyczerpany. Z każdego wagonu jak do szturmu wyruszyli do lasu. Ja także, miałem na naręczy kilka gałęzi i zagłębiałem się dalej w las. Zatrzymałem się, gdy nagle zobaczyłem leżące zwłoki niemieckiego żołnierza. Twarz miał skierowaną ku ziemi, a u jego nóg leżał hełm. Dno jego było zapełnione wodą i igliwiem. Ten żołnierz widocznie chciał uciec jak najdalej od straszliwego piekła. Ten widok wstrząsnął mną. Ze strachu porzuciłem gałęzie i jak najszybciej pędziłem do pociągu. Prócz mnie wszyscy wracali zaopatrzeni w zapas opału dla ognisk. Wnet usłyszeliśmy sygnał odjazdu. Nie mieliśmy czasu na spenetrowanie wojennych wraków. Jechaliśmy dalej w nieznane. Po tych wojennych, makabrycznych scenach wszyscy myśleliśmy z trwogą, dokąd jedziemy? Gdzie będziemy mieszkać? Gdzie będziemy pracować? Jaki spotka nas los w nieznanym świecie? W Wielkopolsce, a najbardziej w Poznaniu panował na stacji wielki ruch. Cała stacja była zatłoczona eszałonami Czerwonej Armii wracającej z frontu do swojej Ojczyzny. Wszystkie pociągi były załadowane różnym zdobycznym sprzętem. Można było podziwiać: meble, fortepiany, rowery, różne urządzenia zdemontowane z niemieckich fabryk. Żołnierze śpiewali, grali na akordeonach i guzikowych harmoszkach. Panował nastrój radości ze zwycięstwa wojaków powracających z frontu..Puszczali się w tańce hopaka i kozaka. Przy czym handlowali czym się dało. Kto miał pół litra wódki czy bimbru mógł dobrze się obłowić. Między żołnierzami szwendało się sporo chłopaków po cywilnemu. Byli to moi rówieśnicy w wieku 13 do 16 lat. Rosyjska, powojenna bieda i głód, zmusiła ich, by podążać za frontem. Penetrowali niemieckie miasta. Zabierali co się dało i z łupem wracali do domu. Oni wyróżniali się w tłumie, gdyż nowa odzież zdobyczna nie pasowała na ich wzrost i figury. Wyglądali na szczęśliwych. Byli za pan brat z weteranami wojny. Za Poznaniem znowu powojenny obrazek. Obok torów na wschód, pędzono ogromne stada biało -czarnych krów. Pastuchami byli frontowcy z pepeszami na ramionach, którzy byli odpowiedzialni za bydło. Na postojach rozmawialiśmy z tymi pastuchami. Mówili nam, że to bydło pędzą dla wynędzniałej wojną Rosji. Nie umieli określić w jakim procencie stada dotrą do celu. Pytali nas, czy ktoś posiada podobnej maści krowę. Wymieniliby ją na lepszą za paczkę machorki czy ćwiartkę jakiejś gorzałki. Niestety, w całym transporcie nie było podobnej krowy, z czego pastuchy nie byli zadowoleni. Dojechaliśmy wreszcie na tereny przedwojennych Niemiec. Tu także stacje były zapakowane czerwonoarmistami, którzy jak wszędzie grali i śpiewali. Dojeżdżając do następnej stacji, odczytaliśmy na tablicy „Schwiebus”. Tu pociąg zatrzymał się. Kierownik transportu repatriant z Postaw zakomunikował: - Dalej nie jedziemy. Wytłumaczył gdzie jesteśmy i że każdy na swoją rękę, ma poszukać w okolicy sobie domu. Dobytek swój wyładowaliśmy na peronie, który był strasznie zagracony sprzętem wojennym. Byliśmy w dzisiejszym Świebodzinie. Nam młokosom najbardziej spodobały się działka przeciwlotnicze zenitki. Stało ich kilka. Właziliśmy na ich siedzenia i kręciliśmy korbką. Była dobra zabawa. Prawdziwa karuzela ze sprzętem optycznym. Repatrianci pochodzący z miast szybko poszukali dla siebie odpowiednie mieszkania. Znajomi z Postaw szybko się zagospodarowali. Repatriantów ze wsi miasto nie interesowało. Tak samo i moich rodziców. Mieli przecież swojego konia, krowę i parę owiec. Uparcie szukali jakiegoś gospodarstwa. Pięć znajomych rodzin na punkt wypadowy w poszukiwaniu gospodarstw, wybrali ogromną stodołę. Znajdowała się ona na najwyższym wzniesieniu, około 60 m. od drogi w kierunku wsi Chociule. Na dziś znajduje się tam Zakład Sadowniczy. Wokoło jak okiem sięgnąć , oglądaliśmy dojrzewające łany zbóż. Nieznana ziemia była dobrze zagospodarowana. Piątka gospodarzy wyruszyła w teren na poszukiwanie odpowiednich zagród. Wracali wieczorami. My zaś podrostki, zwiedzaliśmy okoliczne tereny Schwiebus. Interesowały nas pociski i sprzęt wojenny. Znaleźliśmy kupę amunicji artyleryjskiej dużego kalibru. Uderzaliśmy o miedzę połączeniem pocisku z gilzą. Miejsce połączenia rozluźniało się. Pocisk wysuwał się z gilzy. Wysypywaliśmy z gilz długi proch. Paliliśmy go i ekscytowaliśmy się. Proch podczas palenia syczał. Rozpryskiwał się przy przyduszeniu butem. Wyskakiwał spod buta na wysokość kilku metry. Dalej za stodołą był kawałek sadu. Znaleźliśmy w nim beczkę po paliwie. Beczkę załadowaliśmy artyleryjskim prochem. By proch podpalić, wysypaliśmy kilka metry ścieżkę z tego prochu i podpaliliśmy. Odlecieliśmy kilkadziesiąt metry i położyliśmy się w życie. Kiedy ogień dotarł do beczki, od razu przez otwór wlewowy wydawał groźny ryk. Wkrótce nastąpił ogromny wybuch i kłęby ognia jak po bombie atomowej. Ze stodoły cała strwożona farajna wybiegła. Palił się sad i dojrzewające żyto. Gasiliśmy razem z rodzinami ze stodoły. Wieczorem po powrocie ojców, dwoje z nas dostało w skórę, a reszta otrzymała ogromną burę. Po tej groźnej przygodzie, zostawiliśmy niebezpieczną zabawę. W poszukiwaniu przygód wyruszaliśmy na miasto. W Schwiebus panował wielki bałagan. Po ulicach stały wraki różnych samochodów i wozów na drewnianych kołach. Wszędzie leżały porozrzucane różne skrzynie, różne przedmioty. Wiatr podrywał różne papiery i szmaty. Kamienice w większości były puste, opuszczone przez byłych mieszkańców. Tylko z nielicznych okien można było dostrzec ich lękliwe twarze. Wielu przesiedleńców, rabusiów i repatriantów krzątało się po ulicach i w zajętych domach. Po ulicach ciągano załadowane bądź puste czterokołowe wózki. Szabrownicy nie próżnowali. Zabierali z domów co było możliwe do zabrania. Łupy gromadzili w wybranych domach. Kiedy na jakiś czas opuszczali te domy, drzwi wejściowe zabijali deskami na krzyż i pisali na nich kredą: „Zajęte przez Polaków”. Zauważyłem jak jeden z szabrowników, z okna parterowego mieszkania wyrzucał na chodnik książki. Podniosłem jedną z nich w ładnej oprawie. Była to książka ze znaczkami pocztowymi. W tym momencie z okna dostrzegł mnie groźny wąsacz i jak nie wrzaśnie: - Zostaw, to nie twoje! Rzuciłem ją na pozostałą kupę tomów przy stojącym wózku. /Lata osiemdziesiąte i dziewięćdziesiąte byłem zaangażowanym filatelistą. Domyślałem się, jaką miała wartość tamta kupa tomów/. Do stodoły z miasta zawsze wracałem z kilkoma niecennymi drobiazgami. Po paru tygodniach opuszczaliśmy gościnną stodołę. Przybyliśmy do wsi Skampe. Po kilku dniach ojciec upatrzył odpowiedniejsze gospodarstwo w pobliskim Mittwalde. Gdy zbliżaliśmy się do rzeczki Muhlbocke, rzucił mi się w oczy widok żółtych kopuł pancerwerków /bunkrów/. Jeden tuż za rzeczką po prawej stronie, a drugi het dalej po lewej stronie. Na każdym z bunkrów było po dwie kopuły, jedna duża a druga mała. Wyglądały przy lesie jak wylądowane, latające talerze z kosmosu. Podróż z Ojczyzny zakończyliśmy pod koniec lipca 1945r. We wsi Mittwalde. Zastaliśmy tu wiele przedwojennych, niemieckich mieszkańców. Wjechaliśmy na podwórko pod nr.15. W mieszkaniu była jeszcze rodzina niemiecka. Dobytek swój rozładowaliśmy w stodole. Przespaliśmy się jak intruzi w tymże budynku. Nazajutrz rano, zarządzono zbiórkę dla byłych mieszkańców do opuszczenia Mittwalde. Z jakim także smutkiem opuszczali oni swoją Ojczyznę jako wygnańcy. Opuszczali Mittwalde jedynie z dorobkiem co mogli zabrać na ręczny, czterokołowy wózek. Nikt z repatriantów nie przywidywał, że na obcych ziemiach będziemy długo gospodarzyć i przyswajać je.

Jeszcze żołnierz padał trupem za wolność dla Kraju. Był to rok czterdziesty piąty, na początku maja. Opuszczali Kraj Ojczysty smutni, zadumani. Roztargnieni, rozłączeni, wojną wy nękani.

Sergiusz Jackowski

Tagi:

Drukuj artykuł Drukuj artykuł

5 komentarzy do artykułu “Dzieje nad strumykiem- część 1”

  1. Administrator

  2. Sergiusz

    Wielce niezmierne podziękowania dla Administratora za tak piękny, artystyczny komentarz w który włożył nie mało trudu. W tym komentarzu jest pokazano wiele prawdziwych scen o losach repatriantów z Wileńszczyzny. Myślę, że jest to cenna lekcja historii. Dzieki takim ludziom jak Pan Grzegorz wojenne losy repatriantów będą przez długie lata utrwalone w pamięci teraźniejszych i przyszłych pokoleń. Ja także wiele lat poświęciłem, by ta pamiątka dla Nich pozostała. Życzę dla Internautów wiele wrażeń i współczucia dla naszych Przodków podczas czytania dalszych, moich wspomnień.

  3. Mistrzu

    Sergiusz,
    nie ma co ukrywać – czekałem na Twoje następne wspomnienia i nie zawiodłem się. Niestety tutaj, do Chin, nie wszystko dociera drogą internetową. Nie mogę zobaczyć komentarza Grzegorza. Niedługo jednak wszystko się zmieni. Mam nowy kontrakt w cywilizowanym internetowo kraju. Wtedy będę mógł docenić i ocenić komentarz Grzegorza. Tobie Sergiusz dziękuję za wspomnienia. Dzięki nim i nasza wiedza „rośnie” i strona Sycowic jest bardziej urozmaicona. Mamy tutaj w zasadzie takie trzy główne działy: Cezary i Sycowice, Sergiusz i wspomnienia i urozmaicona reszta. Liczymy, że więcej ludzi włączy się do nas.
    Pozdrawiam z Chin.

  4. Joanna

    Bardzo wzruszyły mnie te opowieści z tak obecnie dla mnie odległych Sycowic.Mieszkam w Warszawie już od 42lat , ale kiedyś proszę Państwa mieszkałam w Sycowicach.Moją szkolną koleżanką była Irka Gimon , Jadzia Sobolewska, Czesia Kudzia.Były to piękne czasy.Moje nazwisko panieńskie – Hundert a imię w szkole Hanka.Nie wiedziałam , że Sycowice mają taką ciekawą historię..i takich ciekawie opowiadających o swoich losach mieszkańców.Także mieszkałam w Międzylesiu.Znam Pana Jackowskiego, nie wiem czy się nie mylę ale chyba miał dwie córki .Jadzię i Lodzię..Pozdrawiam wszystkich mieszkańców tych uroczych miejscowości.A może ktoś mnie pamięta????

  5. Sergiusz

    Szanowna Pani Hanko!
    Pamiętam te odległe czasy i Hundertów jak mieszkali w Międzylesiu w ostatnim domu w kierunku Podłej Góry. Z Pani bratem Janem „Cebula” gościłem w Świebodzinie u mojego siostrzeńca Kazika Ciechanowicza. Pani brat mieszka na ul. Słonecznej. Pani mnie pomyliła z moim bratem. On był krawcem a ja elektrykiem. On miał dwie córki a ja trzy. Tylko ostatnia córka urodziła się aż w 1973r. Starsze dwie powinna Pani pamiętać. Imiona mieli: Maria i Henryka.
    Pozdrowienia z pięknych zakątków Międzylesia gdzie Pani spędzała młodość a które obecnie rozbudowuje się. Polecam poszukać stron internetowych na których goszczę. Sergiusz

Komentarz wyraża opinie wyłącznie jego autora. Redakcja portalu sycowice.net nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy.

Skomentuj artykuł

Nasz serwis wykorzystuje pliki "cookie". W przypadku braku zgody prosimy opuœścić stronę lub zablokować możliwośœć zapisywania plików "cookie" w ustawieniach przeglądarki.