Drukuj artykuł Drukuj artykuł

Wspomnienia o ojczyźnie – część 3

Białoruś w czasie wojny

źródło zdjęcia: sxc.hu

MOJE URODZINY Z relacji rodziców. Był wrzesień 1929 rok, bez dokładnej daty. Ojciec zaplanował zakończyć wykopki na sznurku ziemi przy lesie. Chciał jechać sam, gdyż mama była w bardzo poważnym stanie przed rozwiązaniem. Mama się uparła. Chciała być koniecznie na polu przy zakończeniu wykopków. Raniutko więc wyjechali z domu. Ojciec pługiem wyorał ostatnich parę rajek. Mama rozniosła worki. W tym czasie tuż w lesie wyła wilczyca. Ojciec mamie powiedział, że te wycie źle wróży. Kazał jej nie schylać się i nie kopać. Nie posłuchała. Kiedy już miała wykopany koszyk ziemniaków nie mogła się odchylić. Poskarżyła się dla ojca o bólach. Ojciec dobrze wiedział, że to już rozpoczął się poród. Szybko pozbierał worki. Doprowadził mamę do wozu. Pomógł jej ułożyć się na workach. Założył konia. Zdzielił go batem. Wóz na polnej drodze podskakiwał. Mama jęczała przez całą drogę. Kiedy już byli na podwórku, mamy jęki wzmogły się. Ojciec ściągnął ją z wozu i z trudem dowlókł do łóżka. Okrył mamę kołdrą. Biegiem pognał po wiejską znachorkę, która także odbierała porody. Kiedy już byli przy łóżku, usłyszeli mój płacz. Położna mną i mamą zaopiekowała się. Ojciec cieszył się, że poród był udany. Rodzice byli wyznania prawosławnego. Ochrzczono mnie w Słobodzie Żośniańskiej w cerkwi. Ceremonii tej dokonał pop Paweł Wydrycki. Nadano mi imię Siergiej. Wojna pozbawiła mnie dokładnej daty urodzin. Rodzice jej nie pamiętali. Podczas niemieckiej okupacji wujek był sołtysem. Ratował mnie przed branką na przymusowe roboty do Niemiec. Dotarł do moich dokumentów. Skrócił mi wiek o 21 miesięcy. Ta data w moich dokumentach pozostała na zawsze. Po wojnie ojciec chciał sprostować datę moich urodzin przy pomocy metryki cerkiewnej. Okazało się, że spłonęła razem z plebanią popa Pawła Wydryckiego. Miał on syna jedynaka na imię Radiwon. Podczas okupacji był on wysokiej rangi dowódcą białoruskiej partyzantki. Przez to pop i popadia byli torturowani przez Niemców. Po torturach spalili plebanię. Warto wspomnieć, że Radiwon Wydrycki był nie tylko wybitnym dowódcą, ale i wielkim agitatorem w partyzanckich szeregach i działaczem wśród cywilów w odzyskaniu niepodległości dla Białorusi. Przez to po wyzwoleniu Białorusi spod niemieckiej okupacji został aresztowany i wywieziony na Sybir. MOJE DZIECIŃSTWO Pierwszych 10 lat dzieciństwa spędziłem na wsi. Chata nasza niewiele różniła się od innych. Przy niej monotonnie szumiały: jodła, brzoza i stara jabłoń. Wychowywałem się w siedmioosobowej rodzinie. Czworga rodzeństwa, rodzice i dziadek. W rodzeństwie byłem najmłodszym. Gdy miałem kilka lat, wybiegałem przed chatę, by dla pana wójta Wojciechowskiego, jadącego bryczką do gminy powiedzieć – Dzień dobry. Gdy pan był w dobrym humorze, to rzucał parę cukierków. W tych czasach cukierki były wielkim rarytasem dla dzieci. Zawsze oczekiwałem na pieczenie chleba. Z tego samego ciasta z dodatkiem jajka mama dlabmnie piekła małe bułeczki. Przyprawiała je do smaku pachnącymi ziołami. Pszenne bułeczki piekła tylko na większe święta. Cieszyłem się także gdy ojciec wracał z pola. Na stół z kieszeni wysypywał dla mnie strąki młodego grochu. Dla dziecka świeży groch z pola był także rarytasem. Do szkoły uczęszczałem od siódmego roku życia. W zimie zawsze w domu odrabiałem lekcje przy lampie naftowej. Żyliśmy nieco lepiej jak pozostali biedacy. Ojciec prócz siedem-hektarowego gospodarstwa w dużej izbie wygospodarował kątek. Prowadził w nim sklepik z podstawowymi artykułami przemysłowymi. Pewnego dnia wpadła Akcyza. Sprawdzała jakimi artykułami ojciec handluje. Za gazetową tapetą znaleźli pół paczki machorki. Paczek z machorką nie wolno było przekrajać. Ojciec to czynił, gdyż spół czuwał biednym ludziom. którym nie było stać, by kupić całą paczkę. Znaleźli także kilka papierosów, których nie wolno było nabijać maszynką do sprzedaży. Dodatkowo wpadły im w oko leżące na oknie karty do gry, które wyprodukował brat Władek. Akcyza za te przestępstwa ustaliła karę na 5 zł. Ojciec czuł krzywdę. Tłumaczył się, że to wszystko było na własne potrzeby. Kary nie zapłacił. Sprawa trafiła do sądu. Za opór sąd zasądził 25 zł. Za te drobne przestępstwa cała rodzina wielce odczuła. Nie było pieniędzy na dalszy zakup towarów. Z tego powodu ojciec zamknął swój interesik. Miał żal do Żyda, którego nazywano „Berka”. Miał on w sąsiedniej, większej wsi Studzienica większy sklep i zajazd. Wkrótce po zlikwidowaniu sklepiku, dalszy kuzyn ojca Mikołaj Bałoszko o którym już wspominałem, jadąc z miasta zahaczył o zajazd. Usłyszał od tegoż Żyda przy sąsiednim stoliku zdanie, które było kierowane do znajomego klienta: Załatwiłem konkurenta. Dotyczyło to właśnie ojca. Podczas okupacji Niemcy rodzinę Berki wywieźli. Jemu udało się zbiec. Tułał się po znajomych żebrząc o kawałek chleba. Był także i u nas. Ojciec mu chleba nie odmówił. Spał także w naszej stodole. Później widziano go w szeregach białoruskiej partyzantki. W roku 1938 wiosną naszą wieś rozparcelowano na kolonie. Kolonię otrzymaliśmy prawie 2 km. od wsi. Nazwano ją „Żołnierowo”. Ojciec za pomocą moich braci, krewnych i znajomych szybko na nowym siedlisku wybudowali chatę i budynki gospodarcze. Chata była o wiele wygodniejsza niż we wsi. Posiadała osobną kuchnię. Dużą izbę przedzielono przepierzeniem na dwie mniejsze. W tą budowę ojciec włożył wszystkie swoje oszczędności do zera. Musieliśmy więc opuścić szumiącą jodłę, brzozę i jabłoń, która rodziła małe, słodkie owoce. Ładowaliśmy ostatni wóz. Ja toczyłem duży kamień od żaren. Z braku odpowiedniej siły kamień zawalił mi się na nogę. Okaleczył przygniecioną stopę. Najstarszy brat Arseniusz wziął mnie na ręce. Posadził na wóz. Opatrzył nogę. Jadąc zapłakany żegnałem się z wsią i z pierwszym etapem mojego dzieciństwa. Moi rodzice, dwaj starsi bracia i siostra mieli ogromne zadanie. Trzeba było zagospodarować 10- hektarową, zdziczałą, kamienistą kolonię z dwoma hektarami nieużytków. Cały rok był ogromnego trudu. Nawet mama dźwigała duże kamienie i układała je w wysokie piramidy. Schorowany dziadek też nie leniuchował. Trzebił siekierą krzewy na nieużytkach. Poruszał się na kolanach. Na nogach nie mógł się utrzymać bez pomocy kija. Zawsze po posiłku, który mu przynosiłem nucił białoruskie piosenki:

Rada, rada pirapiołka szto letca dażdała. Rada, rada haspadynia szto żytco sażała.

Ja na kolonii nie miałem lekkiego dzieciństwa. Do szkoły odległej o dwa a nawet o trzy kilometry musiałem docierać w zimie na nartach własnej produkcji. Nie raz na pieszo przeznogromne zaspy śnieżne. Po drodze zatrzymywałem się na jakimś bajorku, by się poślizgać. Po sprawdzeniu zelówek przez ojca otrzymywałem burę. Po lekcjach pasąc krowy i owce bawiłem się z rówieśnikami. Krowy korzystając z mojej nieuwagi powodowały szkody sąsiadowi. Za to od ojca obrywałem lanie. W wolnych chwilach pomagałem dla brata Władka majsterkować. Zbudowaliśmy kilka domków dla szpaków. Zawiesiliśmy je na olchach w pobliżu chaty. Wykonaliśmy z samego drzewa wygodny wózek, który był pomocny w gospodarstwie. Woziliśmy nim nawet snopki z pola. Blisko chaty zamocowaliśmy stare koło od wozu na ściętym czubku dzikiej jabłoni. Pierwszej wiosny uwiły na nim gniazdo bociany. Ich donośny klekot ożywiał kolonię. Wykopaliśmy stawek i wpuściliśmy do niego kilka ryb. Sam wyplatałem sieci z konopnych nici uwitych przez mamę na kołowrotku. Sam robiłem więcierze. Stawiałem je w pobliskim jeziorze podczas tarła.. Połowy zawsze były udane. Na kolonię po mroźnej i śnieżnej zimie raptownie przychodziła ciepła wiosna. Szybko topniały śniegi powodując bajeczny, nieustanny szum strumyków, w których na boso ustawiałem wodne wiatraczki. Od zimnej wody skóra na stopach pękała i dokuczliwie szczypała. Zaraz po roztopach powracały ptaki. Na kolonii robiło się miło i wesoło od ptasiego śpiewu i rechotu żab. Piękno natury cieszyło człowieka. Wczesna wiosna zachęcała dzieci do zabaw i różnych przygód. Brat Arseniusz od czternastego roku życia zajmował się krawiectwem. Siedząc przy ręcznej maszynie nucił polskie, białoruskie i rosyjskie piosenki. Jedna z nich, którą najczęściej śpiewał:

Skakał Kazak czeraz daliny. Czeraz bałkańskije kraja. Skakał on sadzikom zielonym. Kalco blistieła na rukie.

Poza szyciem uczęszczał na zbiórki Kółka Strzeleckiego. Siostra Zenona po ukończeniu Szkoły Podstawowej pomagała mamie w gospodarstwie. Przędła na kołowrotku i tkała na krosnach. Dziadek na kolonii przeżył tylko pół roku. Pogrzeb jego odbył się z popem. Odprowadzał dziadka na cmentarz na pieszo. Półtora kilometra szedł z orszakiem w wielką zamieć śnieżną. przez polne bezdroża. Zagospodarowana kolonia zaczęła rodzić niezłe plony. Rodzice cieszyli się, że już było łatwiej utrzymać rodzinę. Ja zapoznałem się z wieloma kolegami sąsiednich kolonii. Buszowaliśmy po moczarach i lasach. Różniłem się od kolegów tym, że nie było w lesie drzewa na które bym nie wlazł do wroniego gniazda. Zadziwiałem ich różnymi pomysłami podczas zabaw. Dzieciństwo swoje przeżywałem intensywnie doznając wiele wrażeń i przygód. Na rozpoczęcie roku szkolnego 1939, nauczyciel przyniósł swoje radio do szkoły. Zamiast słuchać wakacyjnych audycji, usłyszeliśmy głos spikera. Informował Polaków, że Niemcy rozpoczęli agresję na Polskę. Spiker sławił się Polskimi Siłami Zbrojnymi. Zapewniał, że dla Niemców nie oddamy ani jednego guzika. Wiadomość tą przyniosłem do domu. Rodzinę ogarnęło przerażenie. Znikł zapał i chęć do pracy. Ludzie zaczęli politykować. W drugim dniu kiedy przyszliśmy z przyborami szkolnymi nauczyciel z żalem oświadczył, że władze nakazały zamknąć szkoły. Ze smutkiem żegnał się ze swoimi uczniami i kazał nam wracać do domów. Po rozpoczętej wojnie niemiecko - polskiej, na nasze tereny wkroczyła Armia Czerwona. Miałem wówczas 10 lat. Chciałem obejrzeć jadące czołgi i maszerujące wojsko. Niedaleko szosy ukryłem się za wielkim kamieniem. Wystawiłem z za niego głowę i obserwowałem pierwszy raz maszerującą, uzbrojoną armię. Jeden z żołnierzy zauważył, że ktoś się kryje za kamieniem. Wystąpił z szeregu. Zdjął karabin z ramienia i skierował się do mnie. W tym czasie bardzo się przestraszyłem. Gdy żołnierz do mnie się zbliżył, przekonał się, że jestem dzieckiem. Zarzucił karabin na ramię i powiedział: - Da czto ty z suma tronułsia? Baiszsia sawieckich sałdat? - Wziął mnie pod pachy i posadził na kamieniu. Potarł dłonią moją zwichrzoną czuprynę i dodał: - Siejczas nie bojsia i smatry. - Na koniec powiedział: - Nu pacan, budź zdarow. - Szybko pobiegł dołączyć do swego szeregu. Wkrótce otworzono szkoły. Nauczycielami zostali ci, którzy przed wojną ukończyli 7 klas. Naszą szkołę umieszczono w nie wykończonym pałacu pana Wojciechowskiego. Odległość do niej była około 3 km. Uczono nas w języku białoruskim i rosyjskim. Z czytanek uczyliśmy się na pamięć wierszy. Były to wiersze agitacyjne. Przedstawiały wielkie zacofanie i biedę za władz sanacyjnych. Te wiersze deklamowałem na trybunie w dniu Pierwszego Maja. 1940 roku. Przedstawiam początki dwóch wierszy.

Nia wiesiała u chacie. Trywożna u siale. Ni chleba, ni soli ni ma na stale. A tatku zabrali u wojska pany.

A dzieci ich troje pry matce adny. Praświatleli woczy Biełaruś twaje. A życi szczstliwym twoj narod piaje. Zakwitali bujna wioski, harady. Ni jasi Ty bolaj chleba z labiady.

Nowa władza wyzwoleńcza wszystką szlachtę wywiozła na Sybir. Widziałem jak naszego pana Wojciechowskiego prowadzono pod bagnetem do ciężarówki. Z tyłu za nim szła jego rodzina. Nie oszczędzono także nauczycielki panny. Nasz nauczyciel Helman zdążył uciec przed zsyłką. Po wojnie dowiedziałem się od znajomego kombatanta-osadnika Leonarda Jankowskiego, który pochodził z naszej, rodzinnej wsi, że Helman z rodziną trafił do Gdańska ze swoją żoną i synem Romanem. (Był On moim szkolnym kolegą. Prawdopodobnie był dziadkiem Ani Helman. O Jej szkolnej tragedii było głośno w telewizji.) W naszych okolicach po zesłanej szlachcie została tylko biedota. W opuszczonych szlacheckich majątkach i domach powstały urzędy „klasy robotniczej”, zarządzane w/g instrukcji z Moskwy. Mężczyznom i kobietom nałożono plan wyrębu lasu w metrach sześciennych. Ludzie zatrudniali nawet swoje dzieci, by jak najszybciej wykonać uciążliwy plan.. Takim pracusiom nałożono plan następny. Na każdego konia też nałożono plan wywózki budulca z lasu na stację kolejową do Postaw. W rodzinach powstawały dramaty, a nawet wydarzyła się i tragedia. Niektórzy woźnice z budulcem ryzykowali skrócić drogę przez zamarznięte jezioro. Jednego z nich z obładowanymi ciężarem sanie lód nie wytrzymał. Razem z koniem i załadunkiem utonął. Ludzie w obawie przed konsekwencją dyskretnie przeklinali sowiecką władzę. Traktatem o nieagresję Niemcy oszukali Rosję i wyzyskali ją. W większej ilości budulec wywożono na zachód do Niemiec. Tylko mała część trafiała do Rosji. Po pięknych dziewiczych lasach zostały tylko pnie o różnych wysokościach. Wyręby szybko zarastały różnymi krzewami, a najbardziej leszczyną. Po czterech latach leszczynowy las uginał się od orzechów. Ludzie po kilka worków suszyli na zimę. Po agresji Niemiec na Rosję znowuż zamknięto szkoły. Po dwóch miesiącach niemieckiej okupacji znowuż chodziliśmy do szkoły. Uczono nas w języku białoruskim i niemieckim. Kiedy partyzantka rozrosła się w siłę, w połowie roku 1943 szkoły ponownie zamknięto. Po tej szkole został w mojej pamięci wierszyk o wiośnie: Schone Fruhling kom doch wieder. Lieben Fruhling kom doch bald. Brings und Blumen laub und lieder. Schmucken wieder Feld und Wald. Po kilku miesiącach niemieckiej okupacji biedną Białoruś zaleli cywilni, rosyjscy uciekinierzy. Silnie broniąca się Moskwa przez wiele miesięcy była oblężona przez niemiecką armię. Strefa wojenna zajmowała duży obszar na tyłach niemieckiego frontu. Tam się odbywał nieustanny ruch niemieckich wojsk. Cywilni ludzie byli nękani przez Niemców. Mało tego, to jeszcze Rosjanie bezustannie z lądu i powietrza obstrzeliwali zgrupowania niemieckich wojsk na tyłach wroga. Przez to ginęło wielu rosyjskich cywilów, a wśród nich także dużo dzieci. Nieustanna tragedia zmusiła tych ludzi do ucieczki, Byli to dziadkowie i matki ratujące swoje wnuki i dzieci przed zagrażającą śmiercią. W naszej wsi także pojawiło się kilka niekompletnych rodzin z dziećmi. Zakwaterowano ich w majątkach po byłych właścicielach, których wywieziono na Sybir. Ci ludzie z dziećmi bez żadnej pomocy państwowej musieli przetrwać wiele miesięcy w o szabrowanych pałacach bez okien i drzwi wśród miejscowej, wygłodzonej także ludności. Mało tego, to ta biedna ludność musiała także utrzymywać partyzanckie oddziały. Z jednym takim uciekinierem czternastolatkiem spotkałem się na jeziorze łowiąc raki. Na imię miał Lońka. Opowiadał mi, że uciekł z mamą z rodzinnego miasta Wielkie Łuki. O ojcu od roku nic nie wie, który walczy na froncie. A matka jego chyba od głodu jest chora. Oddałem mu więc kilka złowionych raków. Nie mało odwagi trzeba było mieć przy połowie raków. Kryły się one w norach w podmytych wodą brzegów jeziora, a także w norach pod korzeniami wodnych krzewów. Do nor wkładało się rękę. Raki broniły się swoimi kleszczami. Jak nożycami cięły skórę na palcach dłoni. Po kilku dniach od kolegi Dymitra, który mieszkał niedaleko pałacu dowiedziałem się, że Lońkę rozerwało. Zbierając na polu szczaw, znalazł pocisk od moździerza. Jego fragmenty ciała znaleziono przy dużym kamieniu, przy którym była torba ze szczawiem. Tak to troskliwa mama swojego jedynaka nie uchroniła od śmierci. Sama także z głodu i rozpaczy wkrótce umarła. Partyzantka zadawała bolesne ciosy dla okupanta. Między partyzantami pojawiali się rabusie. Niektórzy z bronią, a niektórzy ze straszakami. Jeden pojawił się z maszynką do mięsa za pasem. Terroryzował zastraszonych ludzi. Ściągał nawet spodnie i buty z nóg. Większość biedoty nie wiedziała co to za machinę miał rabuś za pasem. Na początku jesieni 1943 roku w godzinach porannych po koloniach poszła wiadomość. Wieś zapełniła się niemieckim wojskiem z pojazdami pancernymi. Wszyscy z przerażeniem czekali, że coś się złego stanie. Nie mylili się. Pierwszego dnia ze wzgórz obserwowali lornetkami tereny. Najbardziej byli wpatrzeni w moczary. Na drugi dzień po południu zobaczyliśmy czarny dym, zamieniający się w czerwone języki ognia. Paliła się pierwsza kolonia najbliżej moczarów. W niedługim czasie paliła się druga. To była kolonia mojego stryja. Po niej zapaliła się trzecia. Nieszczęście zbliżało się do naszego domu. Gdy zaczęła palić się czwarta, dzieląca o jedną kolonię przed naszą, cały dorobek życia wynieśliśmy z chaty. Czekaliśmy w olszowym zagajniku na zagładę przy dużej stercie kamieni. Drżeliśmy wszyscy ze strachu. Nie wiedzieliśmy co z nami się stanie. Po kilkunastu minutach zobaczyliśmy trzech uzbrojonych niemieckich żołnierzy. Zbliżali się do naszego zabudowania. Przerażenie i strach wzmagały się. Niemcy obejrzeli pustą chatę. Spostrzegli nas w zagajniku i skierowali się w naszą stronę. Trzymali w rękach broń maszynową gotową do strzału skierowaną lufami w nas. W odległości o kilka kroków od nas zatrzymali się. Zmierzyli wzrokiem nasz majątek. Przenikliwymi spojrzeniami wpatrywali się nam w twarze. Zrozumieli nasze przerażenie. Jeden z nich najstarszy wiekiem z fajką w gębie zabezpieczył broń i zarzucił na ramię. Podszedł do mamy. Przytulił ją. W tej chwili wypadła mu fajka z ust. Podniósł ją i powiedział po niemiecku: - Mutter, nach Hause. Feuer schon nein. - Przypuszczam, że on wypowiedział te słowa. - Wskazał ręką na chatę. Zrozumieliśmy, że możemy wracać do domu. Pozostali Niemcy uśmiechali się. Jasne było, że nam i naszej chacie nic nie grozi. Podpalacze zauważyli, że nasze twarze rozjaśniły się. Ten sam Niemiec zwrócił się do ojca: - Kamerad, Schwarzgebrannte haben? -Podobno także, że wyszwargotał te słowa. Po wyjaśnieniu na migi zrozumiałe było, że chodzi mu o bimber. Ojciec na swoje potrzeby parę razy do roku wyciskał parę litry tego trunku. Wskazał ręką na kameradów by szli za nim. Doprowadził ich do następnej, kamiennej, dużej pryzmy. Wyjął z niej kamień i wyciągnął butelczynę. Nie wiem jakiej była pojemności. Podał ją Niemcowi. Kamerad wyciągnął z kieszeni niezbędnik Wlał do niego trunku i kazał dla ojca wypić. Kiedy przekonali się, że to nie trucizna, wypili po parę łyków z butelki. Pomlaskali i pogłaskali po swoich brzuchach. Jeden z nich klepiąc ojca po ramieniu oświadczył: – Bimber ist gut. Na pożegnanie najstarszy wyjął z ust fajkę i uścisnął ojcu dłoń. Podpalacze wrócili do wsi. My zaś ze swym dorobkiem wróciliśmy do swojej chaty. Od tej chwili przez wojnę i do jej końca nie widzieliśmy już żadnego Niemca. Wszelkie rządy na wsiach i koloniach sprawowała partyzantka. Przez parę tygodni zajętych było kilka wiosek i kolonie przez Pułk Smoleński, który został przez Niemców odcięty od frontu. Młodzi radzieccy żołnierze byli także zakwaterowani w naszej chacie. Chciałem im podkraść kilka naboi kiedy spali. Zaglądałem do kilku toreb. W każdej było tylko po kilkanaście. Nie mogłem im wziąć żadnego, gdyż zrozumiałem, że są liczone. Z braku amunicji musieli więc unikać potyczek z Niemcami. Po otrzymaniu amunicji i sprzętu z powietrza pułk wyruszył wypełniać swoje zadania. Potężna armia, która parła na wschód nie wracała już naszym traktem. Wiele swoich, ciekawych dziecięcych przygód, wiele dramatów i tragedii doznanych podczas niemieckiej okupacji opisałem w noweli "PIĘĆ WOJENNYCH MAM" Można ją przeczytać na mojej stronie internetowej. Zaraz po wyzwoleniu przez Armię Czerwoną znowuż uczęszczałem do szkoły. Wojna zmusiła mnie trzeci raz uczyć się w języku białoruskim. Drugi raz w języku rosyjskim. Tak samo podczas wojny wszystkie dzieci szkolne przeżywały różne cierpienia i niedogodności a także utraciły kilka lat edukacji. Z powodu wyjazdu do Polski nie ukończyłem piątej klasy rosyjskiej szkoły. Byłem w swojej klasie prymusem. Nauczyciel starał się wszelkimi środkami, by nasza rodzina nie wyjeżdżała do Polski. Namawiał mnie, bym przekonał ojca przyjąć obywatelstwo białoruskie. Poświęcał czas namawiając mnie, bym się zapisał do organizacji „Komsomołu”. (Komunistycznaja Sowietskaja Mołodzioż). Był bardzo zawiedziony, że jego próby nie powiodły się. 1-go Maja 1945 roku mój młodszy kolega z trybuny deklamował wiersz w języku białoruskim:

Darahije biełaruskije dzieci! Wy mnoha biady praz wajnu daznali. Ni dajeli, ni da spali. Trywożna pierażywali. Jazyki Wam łamali. Pa polsku, pa rusku, pa niamiecku, pa biełarusku Uczyca kazali.

Białoruś, to chyba była najbiedniejszym krajem w Europie przed wojną i w czasie wojny. Po wojnie znowu była nękana przez władzę sowiecką. Jedyną pociechą i nadzieją było, że młodzież zachęcano za darmo się uczyć i ukończyć wyższą uczelnię. Takim sposobem sprytniejsza młodzież uciekła do miasta. A nierozsądna biedota została zagnana do kołchozów.

Sergiusz Jackowski

Drukuj artykuł Drukuj artykuł

2 komentarze do artykułu “Wspomnienia o ojczyźnie – część 3”

  1. Witalij

    Dziakuj za wspomnienia!
    Takie wspomnienia sa i w naszej rodzinie, warto je opowiadac dzieciom zeby wiedzieli, skad pochodza.

    W.

  2. halina

    szukam rodziny Wojciechowskich z Białorusi

Komentarz wyraża opinie wyłącznie jego autora. Redakcja portalu sycowice.net nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy.

Skomentuj artykuł

Nasz serwis wykorzystuje pliki "cookie". W przypadku braku zgody prosimy opuœścić stronę lub zablokować możliwośœć zapisywania plików "cookie" w ustawieniach przeglądarki.