Drukuj artykuł Drukuj artykuł

Wigilia z pułkownikiem – część 2

Tajga

źródło zdjęcia: sxc.hu

ZESŁANIE W TAJGĘ Po dwóch tygodniach po rewolucji załadowano nas na pociąg. Jechaliśmy na zachód. Omsk był stacją docelową. Tam przetrzymywano już inną grupę byłych carskich oficerów, oraz niewielką część podoficerów. Razem było nas około 500 osób. Uznano nas wrogami rewolucji i przeznaczono do katorżniczej pracy. Wszyscy otrzymaliśmy ciepłe ubrania i walonki. Nazajutrz na konne sanie załadowaliśmy sprzęt dla drwali i prowiant, a także: piły, siekiery, łopaty, duże gwoździe oraz duże kotły do gotowania strawy. Wyruszyliśmy w tajgę, kierując się na północ wzdłuż rzeki Irtysz. Kilkadziesiąt załadowanych sań przecierało szlak. My jako skazańcy szliśmy z tyłu pieszo. Z przerwami na krótkie postoje i drzemki w śniegu pokonywaliśmy ponad 60 km na dobę. Pierwszy tydzień był znośny. Potem pojawiło się zmęczenie oraz ból. Szliśmy coraz dalej na północ. Mrozy od minus 30 do 40 a nawet i do 50 dawały się wszystkim mocno we znaki. Zmęczeni padaliśmy, podnosiliśmy się i znów szliśmy dalej. Tempo marszu spadło do 50 km. na dobę. Na noc do spania, by było cieplej wkopywaliśmy się głęboko w śnieg. Nie raz po nocnych zawiejach śnieżnych byliśmy całkowicie zasypani. Po każdej takiej nocy kilku najsłabszych skazańców zamarzniętych lub uduszonych z braku tlenu zostawało na zawsze pod śniegiem. Nie szukaliśmy i nie odkopywaliśmy ich. Padały także konie. Martwe zwierzęta natychmiast patroszono, rozcinano siekierami, a następnie ładowano na sanie z prowiantem. Po padniętych koniach sanie z prowiantem doczepialiśmy do sań pozostałych koni. Po dziesięciu dniach dotarliśmy do pięknych lasów. Stamtąd już nikt nie miał gdzie i po co uciekać. Piły, siekiery poszły w ruch. Z cieńszych drzew i gałęzi wybudowaliśmy ogromne szałasy dla siebie i dla koni. W nocy paliliśmy w nich bez przerwy ogniska, dzięki czemu pomimo siarczystego mrozu wewnątrz ich mieliśmy ciepło. Gruba warstwa śniegu, która podczas topienia zamarzała na szałasach doskonale izolowała wnętrze od mrozu. Wodę do gotowania strawy braliśmy z pobliskiej rzeki Irtysz lub po prostu topiliśmy śnieg. Co dwa dni sanie z załadowanym drewnem wyruszały w kierunku Omska. Woźnice w pół drogi wymieniali załadowane zaprzęgi z drewnem na zaprzęgi z wyżywieniem. Po kilkunastu dniach wracali ze świeżym prowiantem. Ludzie nie byli odpowiednio odżywiani. W tak ciężkich warunkach każdego dnia ktoś umierał. Skazańców nie było komu i czym leczyć. Zmarłych wynoszono kilkaset metrów od obozu i układano na pryzmy. Byliśmy blisko rzeki Irtysz. Ktoś z władz pomyślał na dożywianiu siły roboczej. Przy następnej dostawie prowiantu, przywieziono sprzęt do łowienia ryb z pod lodu. Najwięcej było wędek z błyszczykami. Nazywano je „ablitnia”. Drwale po wykonaniu swoich zadań, szli na lód łowić ryby. Wracali zawsze z udanymi połowami, choć zdarzyło się, że nie wszyscy. Gdy ktoś trafił na cienką taflę lodową zasypaną śniegiem, nie miał już ratunku. W tym momencie opowiadania, pułkownik streścił o dawnych dziejach nad Irtyszem. „W dawnych czasach rzeka Irtysz pochłonęła życie wielu wojownikom. W okresie, gdy carowie Rosji podbijali Syberię, słynnym wodzem konnych wojsk był Jermak. Gdy dotarł do Irtysza, napotkał na zdecydowany opór. Tubylcy-Azjaci nie chcieli carskich rządów. Zawsze byli dobrze przygotowani i czekali po drugiej stronie rzeki na przywitanie zaborcy. Jermak czekał na odpowiednią porę do ataku. Wreszcie nadszedł wymarzony moment. Pod osłoną nocy i rozszalałej, syberyjskiej burzy wydał rozkaz sforsowania rzeki końmi wpław. Nie przywidział, że błyskawice oświetlające rzekę podczas forsowania nie będą mu sprzyjać. Tragedia zaczęła się, gdy jego wojska docierały do przeciwległego brzegu. Wówczas masa drewnianych belek oraz tysiące strzał i kamieni nie pozwoliły wylądować na brzegu. Ani jeden carski żołnierz nie osiągnął tego celu. Tak oto Jermak ze swoim słynnym wojskiem popłynął Irtyszem do morza Karskiego. Została tylko po nim narodowa piosenka, którą do dziś śpiewa cała Rosja. Po wiekach ta groźna rzeka zabrała także kilku moich kolegów”. Po opowiedzeniu historycznego fragmentu o dziejach nad Irtyszem pułkownik kontynuował opowiadania o swojej katordze. Wycinając las posuwaliśmy się coraz dalej na północ. Budowaliśmy nowe szałasy. Przy każdym z nich zostawialiśmy na pryzmach ciała kolegów. Nadchodziła odwilż, a wraz z nią wiosna. Musieliśmy jak najszybciej opuścić tajgę i wracać do Omska, gdyż topniejący śnieg niebezpiecznie zamieniał tajgę w bezkresne rozlewiska. Po parodniowej odwilży podjęto decyzję o powrocie. Minął tydzień podróży. Marsz zaczął zamieniać się w koszmar. Tajgę pokryła woda. Irtysz także wystąpił z brzegów. Na długich odcinkach, po kolana a nawet głębiej, brnęliśmy w wodzie i błocie pośniegowym. Zdarzało się, że ludzie ze zmęczenia wpadali w głębsze doły i od ciężaru nasiąkniętej wodą odzieży nie mieli już sił się podnieść. Nie było warunków by ich ratować. Po drodze omijaliśmy ofiary niby jakieś przeszkody. Każdy myślał jedynie o ratowaniu siebie. Odpoczynki oraz spanie zarządzano na pagórkach i wzniesieniach. Tam podsuszano przemokłe ubrania nad ogniskiem. Gdyby nasz pobyt w tajdze został przedłużony o dwa dni, to wszyscy zostalibyśmy w niej na zawsze. W wodzie i rozmokłym śniegu ginęli najsłabsi, całkowicie wyczerpani skazańcy. W sumie do Omska powróciła nas zaledwie połowa. POWRÓT DO NOWOSYBIRSKA Całą, naszą grupę ocalałą po powrocie z tajgi znowu przywieziono pociągiem do Nowosybirska. Przez wiosnę i lato pracowaliśmy przy budowie mostu na rzece Ob, oraz rozbudowie kolei. Mnie przydzielono z dwoma kolegami do ociosywania potężnych bali przeznaczonych na nawierzchnię mostu. Po kilku dniach nasze dłonie pokryły się bąblami, które nie pozwalały spać. Nocą trzeba było wymachiwać rękami by uśmierzyć piekący ból. Rankiem dłonie owijaliśmy w szmaty i pracowaliśmy dalej. Dla każdego była wyznaczona norma. Jeden z kolegów, być może celowo, skaleczył sobie nogę siekierą. Zabrano go podobno do szpitala, lecz nigdy więcej go nie zobaczyłem. Cieślę zastąpiono innym skazańcem. Po kilku tygodniach skóra na dłoniach zrogowaciała i stała się odporna na mozolną pracę. W barakach gdzie spaliśmy, wszy chodziły sznurem. Szczeliny prycz były czerwone od pluskiew. Gdy się rozbieraliśmy, pchły atakowały nogi. Przy rozpalonych ogniskach zdejmowaliśmy ubranie. Zawieszaliśmy je na kijach i trzymaliśmy nad ogniem. Wszy co prawda spadały, ale niestety, ubrania niszczyły od płomieni. Więc wynaleźliśmy nowy sposób. Wybudowaliśmy zadaszone palenisko z kamieni. Gdy kamienie zostały nagrzane do odpowiedniej temperatury, kładliśmy na nich odzież. Od wysokiej temperatury pasożyty pękały i trzeszczały jak palący się świerk. Po takim zabiegu przez jakiś czas dokuczliwość ustępowała. Wybuchła epidemia, od której umarło kilkudziesięciu kolegów. Chowaliśmy ich w grupowych grobach. Aby uniknąć dużych strat w ludziach od czasu do czasu przeprowadzono zabiegi przeciw insektom. Po tych czynnościach w barakach powstała nieznośna woń utrzymująca się przez kilka dni. Z tego powodu przez kilka nocy nocowaliśmy pod barakami. Gdy zaczęły się opady śniegu znowu zawieziono nas do Omska. Powtórzyliśmy wyprawę w tajgę. Tak jak i poprzednio połowa skazanych z niej nie powróciła. Syberyjska tajga stała się wielkim cmentarzyskiem rosyjskiej młodzieży. Przez całe życie rozpamiętywałem przebieg tamtych wydarzeń i doszedłem do wniosku, że stało się tak dlatego, gdyż człowiek bogaty nie chciał podzielić się z biednym. W tym momencie pułkownik zamyślił się ze spuszczoną głową. Być może w tym czasie obwiniał swoją bogatą rodzinę. Ojciec, widząc go zamyślonym sam nalał po odrobinie „trofiejnoj”. Zachęcał pułkownika do jej wypicia. Po wypiciu nasz gość, wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów „Biełamorkanał”. Poczęstował ojca, sam zapalił i opowiadał dalej...

Sergiusz Jackowski

Tagi: ,

Drukuj artykuł Drukuj artykuł

2 komentarze do artykułu “Wigilia z pułkownikiem – część 2”

  1. Sergiusz

    Szanowni Internauci!
    Urodziłem się na Białorusi w okresie powszechnej biedy. Z opowiadań moich Rodziów wynika, że od dziecka z byle powodu bardzo płakałem. Bardzo byłem uczulony na najmniejszą krzywdę. Rodzice byli bardzo zaniepokojeni tym zjawiskiem. Wróżyli mi, że będę miał nieszczęśliwe życie. Natura zrządziła, że musiałem akurat podczas dorastania przeżywać wojenną gehennę. Mój młody umysł bardzo reagował i rejestrował w pamięci wszelkie nieszczęścia i tragedie doznane podczas II Wojny Światowej. Z pewnością dlatego przez całe życie byłem bardzo uczulony na ludzką krzywdę. Przez 3 lata po wojnie kiedy jeszcze nie pracowałem byłem bardzo zainteresowany umocnieniem MRU. Były one przez nazizm zaplanowane, zbudowane i związane z przyszłą, wojenną fabryką śmierci dla niewinnych ludzi, którzy cieszyli się życiem i pracowali dla swojej Ojczyzny i dla swoich rodzin. Jakże wielu z nich zginęło za naszą wolność. Myślę, że teraźniejszym i przyszłym pokoleniom warto o Nich powspominać.

    Przez pierwszych 17 lat pracując w zakładach państwowych w Ciborzu, po pracy sporządzałem notatki swoich zainteresowań z myślą, że może kiedyś coś napiszę. Przez następnych 27 lat miałem zakład prywatny, a na koniec przez 6 lat prowadziłem jeszcze sklep spożywczo – przemysłowy. Przez te lata bardzo się starałem, by nikogo nie skrzywdzić. Starałem się jak mogłem wszystkim pomagać. Przez to moi klienci nie zawiedli mnie, za co Im jestem bardzo wdzięczny. Będąc na emeryturze siągnąłem po notatki. W roku 2004 otworzyłem swoją stronę internetową. Przez 3 lata prowadziła ją osoba w Gorzowie. Moja strona spotkała się z dużym zainteresowaniem nie tylko w kraju, ale i za granicą. Nie szczędzono dla mnie wiele miłych gratulacji. Moją „Lekturą wspomnień” także zainteresował się bardzo uprzejmy pan Cezary Woch. Udzieliłem zgody na publikację moich wspomnień na stronie . Życzę Internautom, czytając moje wspomnienia wiele wrażeń podążając śladami moich bohaterów. Moja „Lektura wspomnień” znajduje się także na witrynie internetowej Gminy Skąpe. Adres mojej strony: . Mam także nadzieję, że moje wspomnienia będą wydane.
    Zapraszam wszystkich Internautów na wpisywnie komentarzy na temat mojego autorstwa.

    Sergiusz Jackowski

  2. Cezary Woch

    Szanowny Panie Sergiuszu!
    Rozpoczęliśmy właśnie publikowanie na sycowice.net Pańskich wspomnień. „Wigilia z pułkownikiem” jest wstrząsającą relacją o życiu carskiego, a później radzieckiego oficera, któremu los zgotował wszystko co mogło być najgorszego a to dopiero początek tej dramatycznej opowieści. Zachęcam czytelników do uważnego śledzenia dramatycznych losów pułkownika Purina i zachęcam do zadumy nad tym, w jakich czasach przyszło nam żyć i jakich okrutnych okoliczności oszczędził nam los. Czytając prostym językiem pisane Pańskie relacje, które są bez wątpienia niezwykle cenną literaturą faktu, mamy szansę na to aby uświadomić sobie to, czego uniknęliśmy i docenić to, co mamy dzisiaj po to, aby stać się lepszymi… .

Komentarz wyraża opinie wyłącznie jego autora. Redakcja portalu sycowice.net nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy.

Skomentuj artykuł

Nasz serwis wykorzystuje pliki "cookie". W przypadku braku zgody prosimy opuœścić stronę lub zablokować możliwośœć zapisywania plików "cookie" w ustawieniach przeglądarki.