Drukuj artykuł Drukuj artykuł

Ostatnio w Chinach było święto

Chiny

źródło zdjęcia: Waldemar Porębny

Ostatnio w Chinach było święto, więc dni wolne. Postanowiłem zobaczyć coś więcej niż tylko miejsce  gdzie pracuję i Szanghaj.  Nieoceniony internet powiedział mi, że miasto Suzhou jest godne uwagi samo w sobie no i w pobliżu jest wioseczka nazywana „małą Wenecją”. Wiedziałem, że życie indywidualnego turysty w Chinach nie jest lekkie ale nie ma jak zasmakować tego samemu. Mieszkam w Nantongu (według Chińczyków jest to malutka mieścina licząca ok. 1.7 mln mieszkańców) i do Suzhou należało wybrać się autobusem. Do dworca autobusowego łatwo się dostać ponieważ wystarczyło pokazać palcem na mapie taksówkarzowi, który tylko kiwnął głową i dowiózł mnie na miejsce. Bilet do Suzhou też łatwo kupić bo wystarczy tylko powiedzieć nazwę miejscowości. Kasjerka zawsze wyrzuca z siebie potok słów, którego oczywiście nie rozumiem, ale uporczywe powtarzanie przeze mnie słowa „hade, hade" co znaczy tak, tak, skutkuje biletem na pierwszy autobus. Schodki zaczęły się gdy chciałem kupić bilet powrotny. Kilkakrotnie powtarzałem sekwencję słów „Suzhou – Nantong” co spotykało się z ponowną nawałnicą słów chińskich. W końcu wziąłem karteczkę i napisałem spodziewaną godzinę powrotu bo przypuszczałem, że o to pani pytała. Zgadłem – dostałem bilet powrotny na godz. 18.00.  Ponieważ wcześniej już jeździłem na trasie Nantong – Szanghaj, domyśliłem się z cyferek na bilecie, o której wyjazd, przez którą bramkę mam wyjść o określonej godzinie do autobusu, no i które miejsce mam w autobusie.  Jednak zajęcie miejsca w autobusie nie jest wcale takie proste. Przechodząc przez bramkę wchodzimy na plac z dziesiątkami autobusów i należy znaleźć ten właściwy. Mając jednak bilet pokazałem go trzem kierowcom i w końcu znalazłem ten właściwy. Wyjechałem. Podróż trwała ok 1.5  godziny, które spędziłem w objęciach Morfeusza. Dojechawszy na miejsce postanowiłem nie zwiedzać wielkiego miasta tylko udać się w zacisze „chińskiej Wenecji”. Nabyłem mapę miasta Suzhou, na której była fotografia wioski, która stała się moim celem. Uzbrojony w tą fotografię podszedłem do okienka biletowego pokazałem na nią palcem i powiedziałem ładną polszczyzną : „chcę tutaj”. W Chinach można z góry założyć, że nikt nie mówi po angielsku więc nie ma co się wysilać i można śmiało mówić po polsku. Efekt jest zawsze taki sam – nikt nic nie rozumie. Pani wyrzuciła z siebie tradycyjny potok słów i pokazała mi palcem w kierunku końca hali. Udałem się tam po drodze zatrzymując się przy jeszcze jednym okienku powtarzając zananą już wam sekwencję. Palec pani wskazał mi właściwy kierunek. W końcu znalazłem właściwe okienko a domyśliłem się tego po większej ilości fotek w witrynie biletowej. I tu zaczęły się następne schodki. Na moje pytanie „Chcę tam” odpowiedź kasjerki była jeszcze dłuższa i wspomagana gestami wskazującymi na tablicę ogłoszeń. Na tablicy była tabelka przypominająca testy  egzaminacyjne: cztery tabelki 1,2,3,4 z wersjami a,b,c,d i opisem i cyferkami. Za wyjątkiem cyferek wszystko jest, oczywiście, po chińsku. Pomyślałem sobie, że są to warianty wycieczek a cyferki wskazują na ceny. Pokazałem więc palcem wersję 2d, pani kiwnęła głową i dała mi dwa bilety!!! Jeden był autobusowy a drugi wyraźnie wskazywał na wejściówkę i atrakcje turystyczne we wspomnianej już „Wenecji” , ponieważ posiadał kupony z nazwami tych atrakcji – ku mojemu wielkiemu zdziwieniu kupony były w dwóch wersjach językowych – również  po angielsku. Ucieszyło mnie to, bo przynajmniej będę wiedział, co zwiedzam.  Zapomniałem jeszcze dodać, że wersja 2d zawierała bilet tylko w jedną stronę. Postanowiłem, że bilet  powrotny kupię już na miejscu. Tradycyjnie już znalezienie właściwego autobusu wymagało pokazania biletu kilku ludziom i kierowcom.  Wsiadłem do tego autobusu ale muszę przyznać, że nie do końca byłem pewny, czy dobrze jadę. Po 40 minutach jednak dojechałem na miejsce. Następny mały sukces. Dojeżdżając na miejsce okazało się, że wioska jest częścią miasta i wejście do niej widziałem dojeżdżając autobusem. Minęło mnie więc wypytywanie ludzi  o kierunek itd... Zwiedzanie jest prostą rzeczą więc to pominę a zdjęcia powiedzą więcej. Przyszła jednak pora obiadu. Muszę Wam powiedzieć, że restauracje w Chinach mają menu tylko po chińsku. Wyjątkami są bardzo przydatne obrazki i przeważnie nieudolne próby tłumaczenia potraw na angielski. Ponieważ lubię smażone krewetki nauczyłem się zamawiania tego dania po chińsku i ta część była łatwa. Dwa następne dania po prostu pokazałem palcem licząc, że dostanę coś zjadliwego.  Trafiłem na jakąś zieleninę z orzeszkami i kluseczki z kasztanami. W tym totolotku miałem chyba szczęście. Zamawianie zimnego piwa opanowałem na drugi dzień po przylocie do Chin więc i tym razem nie miałem z tym większego problemu. Potem jednak przyszła pora powrotu. Zaczęły się ponownie schodki. Wiedziałem, że czas przejazdu autobusem to ok. 40 minut. Wiedziałem, o której mam autobus z Suzhou do Nantong więc wiadomo było, o której wyruszyć aby na następny autobus zdążyć.  Kupno biletu, po poprzednich doświadczeniach, była już tylko błahostką. Po polsko-chińskiej wymianie zdań, uzbrojony w bilet wsiadłem do autobusu. Było łatwo ponieważ był tylko jeden. W autobusie oczywiście spałem i obudziłem się już na miejscu. Tak myślałem, że na miejscu ale myliłem się. Autobus zajechał na zupełnie nieznany mi dworzec autobusowy. Zajęło mi trochę czasu aby dowiedzieć się gdzie jestem. Zaczepiłem wielu ludzi i ostatecznie, o dziwo, natknąłem się na młodą dziewczynę, która mówiła trochę po angielsku. Powiedziała mi, że jestem na dworcu autobusowym koło dworca kolejowego, a bilet mam z głównego dworca autobusowego. Trzeba było tam jakoś dojechać. Poprosiłem dziewczynę o pomoc a ona wsadziła mnie na motorową rikszę, powiedziała kierowcy gdzie ma mnie zawieźć i w końcu dojechałem. Proste. Niestety, na autobus powrotny do Nantongu już nie zdążyłem. Trudno – kupiłem nowy bilet i nawet nie próbowałem ewentualnego zwrotu starego. Przypuszczam, że wyszłoby to daleko poza granice polsko-chińskiego zrozumienia i porozumienia. W domu byłem o 22.00 a wyjechałem o 06.30 rano. To był długi dzień. Wniosek – życie turysty w Chinach nie jest łatwe ale obfituje w dużo niespodzianek.

Waldemar Porębny

Tagi:

Drukuj artykuł Drukuj artykuł

7 komentarzy do artykułu “Ostatnio w Chinach było święto”

  1. Grzegorz

    Artykuł nie jest bezpośrednio zwiazany z Sycowicami, ale skoro mamy swojego wysłannika w Chinach, który przygotowuje świetne relacje, to dlaczego ich nie zamieszczać? 🙂
    Waldku, może znajdziesz jakąś miejscowośc, która chciałaby być miastem partnerskim dla Sycowic 😉

  2. Cezary Woch

    No chłopie, ale dałeś czadu… . Rewelacja! A artykuł jak najbardziej związany z Sycowicami…., przecież piszemy o „naszych za granicą”…, a Waldek swój chłop! Na następnym festynie musimy mu nadać honorowe obywatelstwo Sycowic!
    O kruca to mi się podobało. W takim razie ja opiszę swoje safari w Namibii, ale niech trochę złapię powietrza, czyli za tydzień…

  3. Mistrzu

    W Chinach?
    Chyba tutaj nie mają takiego zwyczaju a poza tym kto płaciłby za przeloty na przyjacielskie spotkania?
    Wkrótce inna relacja i może inne kraje.

  4. Tomasz

    Pełna egzotyka Panie Waldemarze… zdjęcia super… oczywiście czekamy na więcej….
    pozdrawiam i dziękuje, Tomasz…

  5. Grzegorz

    Waldku, czekamy na kolejne relacje 🙂

  6. Administrator

    Nantong

  7. Administrator

    Chińska Republika Ludowa

Komentarz wyraża opinie wyłącznie jego autora. Redakcja portalu sycowice.net nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy.

Skomentuj artykuł

Nasz serwis wykorzystuje pliki "cookie". W przypadku braku zgody prosimy opuœścić stronę lub zablokować możliwośœć zapisywania plików "cookie" w ustawieniach przeglądarki.