źródło zdjęcia: Cezary Woch
Józefa Gimon część 2 Nie pamiętam zbyt dobrze okresu wojny i momentu jej wybuchu, ale ona jakby trochę ominęła Gudziszki. Nie było w nich jakichś aresztowań i rozlewu krwi, ale przypominam sobie kilka zdarzeń które były z nią związane. Tuż przed wybuchem wojny wyludniły się zupełnie Rudziszki zamieszkane całkowicie przez Żydów. Bogaci Żydzi wiedzieli co się święci i zawczasu wyemigrowali za granicę. Biedniejsi też się gdzieś wynieśli, po prostu ich „wymiotło” a w ten sposób wyludnione miasteczko częściowo zajęli Polacy.
Pewnego razu, zupełnie niespodziewanie po rynku w Rudziszkach zaczęli kręcić się ruscy żołnierze. Przyszli piechotą i zachowywali się bardzo spokojnie. Nie robili nikomu żadnej krzywdy i wkrótce wynieśli się. Nawet do głowy nam nie przyszło, że ich krótkotrwały pobyt mógł być związany z wybuchem wojny! Później, ale nie jestem w stanie podać daty, przyjechali czołgami żołnierze niemieccy. Wieść lotem błyskawicy obiegła całą okolicę i wszyscy chcieli na własne oczy zobaczyć tych Niemców i osobiście przekonać się jak wyglądają i co to są za ludzie!?
Niemcy zajęli rynek w Rudziszkach i rozłożyli się obozem. Przeglądali sprzęt, myli się korzystając z umiejscowionej na rynku studni i przygotowywali sobie jakiś posiłek. Było to bardzo porządne i zdyscyplinowane wojsko! Wszyscy byli elegancko umundurowani, przystojni i czyści, po prostu pachnący! Na kresach prości ludzie byli bardzo serdeczni i gościnni. Dziewczyny i kobiety rwały wiązanki kwiatów i dawały niemieckim żołnierzom, a ci uśmiechali się do nich i wymieniali pomiędzy sobą jakieś uwagi. Ja chociaż byłam w ciąży z drugim dzieckiem, też tam pobiegłam z naręczem polnych kwiatów… . Żołnierze byli tacy ładni i eleganccy, że
„choć ty stoj i patrzaaj”! Nawet w najczarniejszych snach, nikt z nas nie przewidywał wydarzeń które miały wkrótce nastąpić! O późniejszych działaniach wojennych w tej strasznej wojnie dochodziły nas słuchy, ale szczęśliwie omijały one naszą wieś. Nie pamiętam w którym to było roku, ale pewnego razu mój brat który pracował w tartaku w Rudziszkach, pojechał wraz z kilkoma innymi pracownikami do Wilna, po części do tartacznych maszyn. Tam został wraz z nimi aresztowany przez ruskich i zabrany do wojskowego obozu szkoleniowego w miejscowości Siemieliszki. Był to jeden ze sposobów
„werbowania” Polaków do tworzonego przez nich polskiego wojska. Kiedy dowiedzieliśmy się o tym co się stało z bratem, pojechaliśmy tam tłukąc się pociągiem przez całą noc. Ludzie żyli tam w
„ziemlankach” przy bardzo złym wyżywieniu, w skrajnie trudnych warunkach. Niedługo po tym brat zachorował na jakąś chorobę której objawem była straszna biegunka i wkrótce zmarł w szpitalu. Miejsce jego pochówku do dzisiaj nie jest nam znane. W Rudziszkach była żydowska szkoła i bożnica, w której Niemcy zmagazynowali duże ilości soli. Sól wtedy była trudno dostępna, a ponieważ magazyn ten nie był prawie pilnowany, okoliczna ludność
„obficie się tam zaopatrywała”, chociaż bardzo baliśmy się natknięcia na Niemców i zastrzelenia… . W końcówce wojny ruscy zrobili mobilizację i zabierali naszych chłopów do obozów wojskowych w których ćwiczyli ich i nasi razem z nimi szli na Berlin. Z naszej wsi zabrano mojego męża i wielu innych mężczyzn, którzy w ten sposób trafili do polskiego wojska. Dla wszystkich kobiet nastały jeszcze cięższe czasy, bo trzeba było wykarmić dzieci i zajmować się całą gospodarką. Po zżęciu zboża, ja z Matką zwoziłam go do stodoły takim niedużym, ręcznie ciągniętym wózkiem na drewnianych kołach. Następnie młóciliśmy go cepami, czyściłyśmy i w workach na plecach nosiłyśmy do młyna. Tak samo postępowałyśmy z gryką. Wykopane jesienią ziemniaki nosiłyśmy z pola również na plecach. Nie było sklepów i nigdzie nie można było niczego kupić. Grasowały bandyckie bandy na przemian z takimi którzy podawali się za partyzantów, ale kto to mógł wiedzieć kim byli naprawdę? Było nam bardzo ciężko… . Mój mąż szczęśliwie przeżył wojnę i w drodze powrotnej z Niemiec wracał przez
Sycowice. Będąc żołnierzem Ludowego Wojska Polskiego bardzo dobrze wiedział o tym jakie losy czekają kresy wschodnie i że nie ma tam po co wracać. Miał wówczas prawo do otrzymania gospodarki na ziemiach odzyskanych jako osadnik wojskowy. Nie wiem jakie okoliczności złożyły się na to, że zdecydował się na pozostanie w Sycowicach, ale napisał do mnie list żebym czym prędzej tu przyjeżdżała, bo on do Gudziszek już nie wróci! W tym czasie uruchomione były pociągi wożące repatriantów do Polski, ale nie było to jednak takie proste, bo nowe władze postawiły warunek, że pozostawiane na kresach ziemie musiały być jesienią obsiane zbożem. Był to dla mnie duży kłopot, bo sama nie byłam w stanie tego wykonać, a najmowanie pracowników kosztowało. W każdym bądź razie jakoś się z tym uporałam mając na względzie rychłe spotkanie z mężem i rozpoczęcie nowego życia. Najęłam
„ortaja”, czyli kobietę o której już wspominałam i która poorała mi i obsiała całe pole. Z uwagi na to, że do Polski wszystkiego i tak nie mogłam zabrać, meble sprzedałam Litwinom a za to kupiłam dla dzieci i dla siebie przyzwoitą odzież, jak również zapłaciłam za wykonanie zasiewów. Kiedy miałam już załatwione dokumenty repatriacyjne i przygotowany skromny dobytek który zamierzałam zabrać ze sobą, przyszły jakieś bandziory i obrabowały mnie ze wszystkiego co przygotowałam do wyjazdu. Pootwierali szafy i zabrali wszystko,
„do ostatniej kropelki”, nawet ślubny garnitur mojego męża który zamierzałam mu zabrać. Zostaliśmy goli i bosi a z odzieży mieliśmy jedynie to co na sobie, a tu zima i jak do Polski jechać,
„tak ty siadłszy płacz”! Czym prędzej musiałam coś wymyślić i zauważyłam, że z zachodu idą koleją do
Rosji transporty z
„trofiejnymi” towarami, w których było dosłownie wszystko. Znając ruskich wiedziałam, że za bimber
„wszystko” można było u nich wymienić. Napędziłam z sąsiadką tej gorzały, ponalewałam w baniaczki które ukryłam pod kufajką i udałam się na pobliski dworzec kolejowy. Tam bez problemu wymieniłam je na sześć pięknych wełnianych koców tak ładnych, że
„choć ty stoj i patrzaaj”. Mając taki
„skarb” poszłam do krawcowej która była w naszej wsi i kazałam jej uszyć bardzo akuratne płaszczyki dla dzieci i jesionkę dla siebie. Gdzieś znalazłam stare buty do których miejscowy szewc przybił gumowe podeszwy i tak przyjechałam do Polski. Nakrycia na głowę i jakiejś lepszej sukienki niestety nie miałam. Transport kolejowy przyszedł do
Krosna Odrzańskiego, skąd następnie samochodami dowieziono nas do Sycowic. Mąż który czekał na nas na dworcu w Krośnie, na piechotę przyprowadził krowę, a samochodem zabrałam się ja z dziećmi i Matką która miała wtedy ponad 70 lat. Mężowie sióstr które przyjechały z nami, na własną rękę zaczęli szukać wolnych domów. Kiedy wyjeżdżaliśmy z Gudziszek na polach leżał
śnieg i była sroga zima, a tu w Sycowicach gdzie dotarliśmy 24 lutego 1946 roku było tak ciepło, że krowa którą przywieźliśmy ze sobą, chodziła spokojnie po pastwisku skubiąc zielona trawę.
Cezary Woch
GALERIA: (kliknij na zdjęcie aby je powiększyć)
Drukuj artykuł
Komentarz wyraża opinie wyłącznie jego autora. Redakcja portalu sycowice.net nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy.
Skomentuj artykuł