źródło zdjęcia: Cezary Woch
Anna Meckaniak część 4 W 1947 roku wyszłam za mąż za Ukraińca który służył najpierw w ruskim wojsku a następnie w pierwszej dywizji kościuszkowskiej i był osadnikiem wojskowym. Po zakończeniu wojny powiedziano im, że nie mają po co wracać na Ukrainę i mogą tutaj dostać gospodarstwa. Takich żołnierzy w Będowie było pięciu. Z przykrością muszę powiedzieć, że nie był to dobry człowiek… . Mówił, że pochodzi z dużej gospodarki, ale kiedy po latach pojechałam z nim na Ukrainę, a byłam tam dwa razy okazało się, że ta
„duża gospodarka” to maleńka chałupka z jednym pokoikiem i kuchnią, kawałek ogródka i jedna krówka… . Nawet stodoły tam nie było, no to jakie to mogło być gospodarowanie? Ponieważ jednak miał uprawnienia do otrzymania dowolnego gospodarstwa,
„porwał się” na gospodarstwo pełno rolne. Wkrótce okazało się jednak, że zupełnie nie potrafi na nim pracować, a nawet wykonywać tak prostych i oczywistych na wsi prac jak orka.
Kiedy poszedł w pole z pługiem zupełnie mu to nie wychodziło. Co ty, orać nie umiesz, zapytałam? No to ty teraz orz, odpowiedział. Wzięłam wtedy lejce żeby konia prosto poprowadzić, ale pług wyskakiwał mu z bruzdy, jak wzięłam pług w swoje ręce, to nie potrafił poprowadzić konia… . Pracujący obok sąsiad śmiał się i żartował, że to wstyd aby baba uczyła chłopa takiej roboty. Kiedy przyszły żniwa, nie miał pojęcia o koszeniu kosą, zawsze tak skręcił w warkocz ścięte zboże, że nie mogłam tego podebrać. Jak zwróciłam mu uwagę to mówił, że ja nie znam swojej roboty… , a przecież na tych pracach się wychowałam i od małego nauczona byłam dużej staranności. Na początku mieliśmy prawie trzynaście hektarów, ale jak to w
Będowie ziemie nie były najlepsze, głównie piątej i szóstej klasy. Mieliśmy dwie krowy, świnie, jednego konia i trochę drobiu. Jak potrzeba było siać lub głęboko orać, to należało konia
„sprzęgać” z koniem sąsiadów. Na tych ziemiach ze zbóż można było siać tylko żyto a owies dla konia należało kupić… . Sadziło się ładne sadzeniaki a wybierało „groch” i na jesieni ziemniaki trzeba było kupić… ! Mieliśmy czworo dzieci ale mąż nie bardzo interesował się ich wychowaniem. Bardzo się starałam aby wszystko było należycie zrobione w domu i w gospodarstwie. Zanim urodziło się pierwsze dziecko, ja już poszyłam koszulki na maszynie którą Matka kupiła zaraz po pierwszej wojnie światowej. Później szyłam dla dziewczynek sukieneczki, a dla chłopaków spodnie i modne wtedy wiatrówki. Chodziłam tylko do krawcowej, żeby mi skroiła materiał. Jak później ona zobaczyła moje szycie, to nie mogła się nadziwić, że tak ładnie wszystko zrobiłam. Szyłam też dla siebie sukienki a dla męża koszule i jakieś robocze spodnie. Nieraz siedziałam nad maszyną do czwartej rano… . Jak nie pił to był nawet niezły człowiek, ale w gruncie rzeczy tym wszystkim nie bardzo się przejmował. Nigdy nie był u żadnego dziecka na wywiadówce, a jak go o to prosiłam mówił, że to nie jego dzieci tylko moje… . Dbał tylko o to aby co roku pojechać do sanatorium… . No i tak to było,
„dziad swoje a baba swoje”… Minęło sporo czasu zanim nauczyłam go czegokolwiek, ale ta cała sytuacja na tyle mnie zmęczyła, że po około pięciu latach powiedziałam, że ja tak żyć i dalej pracować nie chcę. Wtedy mąż zdał tą gospodarkę i przenieśliśmy się tutaj gdzie mieszkam obecnie. Nieraz zastanawiałam się, dlaczego tak niekorzystnie to wszystko dla mnie się ułożyło? Myślę, że przyczyn było wiele i nie wiem nawet czy wszystkie sobie uświadomiłam. Różniło nas przede wszystkim wychowanie oraz nawyki do odpowiedzialności i dobrej pracy, które ja wyniosłam ze swojego rodzinnego domu. Mąż w czasie wojny otrzymał paskudny postrzał w głowę w okolicy ucha, który długo nie chciał mu się wygoić. Bardzo reagował na zmiany pogody kiedy to stawał się niezwykle nadpobudliwy i agresywny, co w połączeniu z alkoholem którego sobie nie skąpił sprawiało, że życie z nim nie było łatwe, a niekiedy stawało się bardzo uciążliwe. Nie żyje już jednak od osiemnastu lat i nie ma sensu do tego wracać. Po jego śmierci ZUS zaproponował mi wybór renty. Mąż dostawał rentę wojenną a oprócz tego za życia pracował w
Zielonej Górze w miejskim Przedsiębiorstwie Budynków Mieszkalnych i w związku z tym mogłam otrzymywać rentę z tego przedsiębiorstwa oraz rentę rolniczą za zdane gospodarstwo. Wybrałam rentę wojenną i rolniczą. Nie były to wielkie pieniądze, bo renta rolnicza wynosiła 69 złotych a za lekarstwa co miesiąc płaciłam 150 zł. Okazało się, że jeśli z niej zrezygnuję to lekarstwa będę miała za darmo… . No i pozostałam przy rencie wojennej… . Do dzisiaj mam pogodne usposobienie i cieszę się nie najgorszym zdrowiem, chociaż starszy człowiek to
„musi” przecież na coś chorować… . Mam bardzo dobrą pamięć i bez trudu rozpoznaję na przykład byłych moich sąsiadów którzy przyjeżdżają z
Niemiec aby odwiedzić Będów. Wielu z nich miało wtedy po kilkanaście a nawet po kilka lat, a ja pomimo upływu czasu bez trudu ich rozpoznaję. Nie mogą się nadziwić jak to możliwe, że ich pamiętam. Dopiero bliższa rozmowa i przypomnienie niektórych faktów z naszego wspólnego życia rozwiewa wątpliwości. Po raz pierwszy byłam w Niemczech w 1962 roku. Tam również bez problemu rozpoznawałam znajomych. Pomimo tego, że z Polski odchodzili z dobytkiem zgromadzonym w paru walizkach, dzisiaj żyją dobrze i w dostatku. Odwiedzają mnie często córki i wnuki które robią tyle hałasu i zamieszania, że aż nieraz głowa boli… . Dzisiaj dzieci wychowywane są nowocześnie,
„bezstresowo” a ja tak sobie myślę, że odrobina dyscypliny nikomu jeszcze nigdy nie zaszkodziła, a poza tym
„porządek przecież musi być”! Odpoczywam, uprawiam mały ogródek, oglądam telewizję i spokojnie sobie obserwuję, w którą to stronę obecnie zmierza, współczesny świat… .
Cezary Woch
- KONIEC -
GALERIA: (kliknij na zdjęcie aby je powiększyć)
Drukuj artykuł
Komentarz wyraża opinie wyłącznie jego autora. Redakcja portalu sycowice.net nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy.
Skomentuj artykuł