źródło zdjęcia: Cezary Woch
Anna Meckaniak część 2 W 1933 roku po dojściu Hitlera do władzy, powołane zostały na wsi organizacje młodzieżowe: dla chłopców Hitlerjugend a dla dziewcząt Związek Młodzieży Niemieckiej. W 1939 roku nasilała się faszystowska propaganda jednoznacznie zmierzająca do rozpętania wojny. Starsi prości ludzie, mieli jeszcze w pamięci okropności pierwszej wojny światowej i zdawali sobie sprawę z tego, co może przynieść następna. Z niepokojem rozmawiali o tym pomiędzy sobą, ale ukrywali swoje obawy z lęku przed konsekwencjami ze strony dominującej wtedy partii NSDAP. Mój Ojciec głośno psioczył i złorzeczył Hitlerowi a Matka ostrzegała go, żeby
„siedział cicho”, bo go zamkną. Z chwilą wybuchu wojny miałam 13 lat i w moim życiu niewiele się zmieniło. Tak samo pracowaliśmy w polu, takie same były nasze codzienne zajęcia i tak samo chodziliśmy do szkoły. Istniały różne utrudnienia, ale Ojciec jakoś dawał sobie z tym wszystkim radę.
Między innymi były problemy z nabyciem pewnych produktów żywnościowych, w tym na mięso. Pamiętam, że na jedną osobę
„na kartki” przypadało 40 dkg miesa, a jeśli ktoś hodował świnie, to miał 80 dkg na osobę. Gospodarze mieli jednak swoje sposoby żeby ten przydział trochę zwiększyć… . W trakcie trwania wojny ze wsi ubywało mężczyzn którzy kierowani byli głównie na front wschodni i bardzo wielu z nich tam pozostało. Były matki które potraciły dwóch lub więcej synów… . W czasie trwania wojny, zaczęli pojawiać się we wsi robotnicy przymusowi najpierw Polacy a później Ukraińcy, ale wojny jako takiej praktycznie nie widzieliśmy. O jej grozie i ludzkiej wobec niej bezsilności przekonałam się dopiero po wkroczeniu
Rosjan. Pewnego razu dowiedzieliśmy się o przywiezieniu robotników przymusowych z Polski na stację kolejową w
Radnicy. W pierwszej kolejności kierowani oni byli do tych gospodarstw w których mężczyźni byli na froncie. Poza tym kto zgłosił się pierwszy to mógł
„wybierać”. Nam trafił się okropny
„obdarciuch” z kolczykami w uszach, którego nikt inny nie chciał wziąć, ale Ojciec nie mając innego wyboru powiedział,
„bierzemy go”. W letniej kuchni mieliśmy parnik i cynkową wannę, w której w okresie letnim grzaliśmy wodę i kąpaliśmy się po powrocie z pola. Ojciec zabrał
„obdarciucha” na podwórko, obciął mu włosy
„do zera” i kazał mu wykąpać się. Oprócz włosów pozbawił go wesz które były pozostałością po obozach przejściowych. Jego ubranie spalił, a Matka dała mu koszulę, marynarkę i spodnie mojego brata. W ten sposób
„obdarciuch” doprowadzony do ludzkiego wyglądu zasiadał z nami przy stole w czasie wszystkich posiłków. Szybko zorientował się jednak, że nie będzie mu tak źle i zaczął się trochę spoufalać, co miało niezbyt przyjemne konsekwencje Mówił na przykład, że ja jestem jego siostrą a mój brat jego bratem. Kiedyś wracaliśmy ze szkoły a on jadąc z Ojcem z pola, zeskoczył z wozu i zaczął wołać do mnie jak do siostry. Oczywiście spowodowało to zgorszenie i złość widzących całe zajście
Niemców. Mnie było głupio wobec sąsiadów i tłumaczyłam im, że on nie wie co mówi i nie zna znaczenia tych słów. Robotnicy przymusowi nie mieli prawa samodzielnego oddalania się poza obręb gospodarstwa a było to możliwe jedynie po zgłoszeniu się i uzyskaniu akceptacji sekretarza partii. Kiedyś nasz
„obdarciuch” miał wolne i ukradkiem wybrał się w niedzielę do
Sycowic, gdzie chodziło tam zresztą wielu Polaków z naszej wsi. Ktoś go jednak zauważył i doniósł żandarmowi. W poniedziałek kiedy zasiedliśmy wszyscy do obiadu a
„obdarciuch” oczywiście razem z nami, przyszedł żandarm i zaczął wypytywać Ojca czy wie, że jego parobek był wczoraj w Sycowicach. Ojciec powiedział, że widział go w domu, ale chłopak miał wolne i mógł robić to na co miał ochotę. Wywiązywał się dobrze ze swoich obowiązków, a jeśli gdzieś poszedł to przecież wrócił i nic się nie stało. To przecież jest też człowiek i potrzebuje chociaż odrobinę wolności. Żandarm widząc, że nic tu nie wskóra zaczął z innej beczki i zrobił Ojcu zarzut, że obcokrajowiec przydzielony do pracy w gospodarstwie, zasiada razem z Niemcami do stołu, a to jest zabronione. Ojciec odpowiedział na to, że wszyscy pracują tak samo a żona nie będzie przygotowywać oddzielnych posiłków, bo nie ma na to czasu. Jedną robotę robimy i z jednego garnka jemy. Żandarm zrobił wtedy kolejny zarzut, że za dobrze go karmimy a Ojciec odpowiedział, że jeśli pracownik ma ciężko i wydajnie pracować, to musi porządnie zjeść. Żandarm nie dał jednak za wygraną i jeszcze kilkakrotnie nachodził nas w tej sprawie. Był to wyjątkowo wredny służbista, który zamieszkiwał przy skrzyżowaniu drogi z
Będowa i drogi Sycowice –
Krosno. Wystarczyło, że ktoś nie miał zapalonej lampy przy wozie, albo nie jechał rowerem gęsiego, to ten żandarm pojawiał się nagle zza jakiegoś krzaczka i wlepiał mandat, jakby w czasie trwania wojny nie było innych zmartwień… . Nieraz z dziewczynami jechałyśmy rowerami do kina w Krośnie i nikt nie jechał gęsiego lecz oczywiście jedna obok drugiej. Zawsze wtedy miałyśmy z nim do czynienia… . U rzeźnika pracował Polak i Ukrainka a był to rok 1943 lub 1944. Mieli oni tam kiepsko, bo Niemiec był wredny, źle ich traktował i kiepsko karmił. Polak dostawał czarny chleb z grubo zmielonego śrutu, Ukrainka chleb
„normalny” a Niemiec jadł biały. Pewnego razu posądził tego Polaka, że mu podsypuje jakąś truciznę do młynka do mielenia pieprzu i wezwał żandarma który okropnie tego Polaka zbił. Ja wtedy byłam już takim podlotkiem i kiedy się o tym dowiedziałam, siadłam na rower i zaczęłam objeżdżać wieś w jego poszukiwaniu. Znalazłam go jak zupełnie załamany siedział nad brzegiem
Odry. Walter co ty tu robisz? A co mam robić kiedy gospodarz nie wiadomo za co kazał mnie obić na kwaśne jabłko!! Żyć mi się nie chce!! Żal mi się zrobiło tego chłopaka i powiedziałam: ty tu poczekaj a ja coś wymyślę! Czym prędzej pojechałam do naszego
„obdarciucha” który już dobrze znał niemiecki i mówię do niego: Karol, ty pogadaj z moim Ojcem co zrobić z Walterem, bo siedzi obity i załamany nad brzegiem Odry. Karol poszedł do Ojca i wszystko mu opowiedział. Ojciec z kolei kazał mu pójść do niego i powiedzieć, że jak się zrobi ciemno to ma przyjść do naszego gospodarstwa. Karolowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać i czym prędzej poleciał nad Odrę. Ojciec z Matką czekali do jedenastej w nocy na tego chłopaka a kiedy przyszedł, nakarmili go i wypytali co się stało i za co tak oberwał. Było jasne, że była to intryga gospodarza u którego pracował. hciałam przy okazji wyjaśnić, skąd się wzięły u tych Polaków takie niemieckie imiona. Otóż co drugi Polak nazywał się Władek i po to, żeby ich jakoś odróżniać nazywaliśmy ich po swojemu... Kiedy chłopak podjadł sobie i odpoczął, Ojciec z Matką zaczęli wypytywać go gdzie kiedyś pracował. Okazało się, że pochodzi z Raciborza gdzie był
„prawą ręką” niemieckiego właściciela mleczarni. Rodzice poprosili o podanie jego nazwiska oraz adresu i z grubsza opisując sytuację, wysłali list polecony. Po pewnym czasie przed bramą naszego domu pojawił się elegancki samochód, z którego wysiadł mężczyzna dopytujący się o Pana
Kryniewieckiego. Mówił, że przyjechał w sprawie pracującego u niego kiedyś Polaka. Powstała bardzo niezręczna i niebezpieczna dla Rodziców sytuacja, ponieważ nie było wiadomo kto to jest i czy przypadkiem nie jest to jakiś partyjny funkcjonariusz. Mogło to mieć dla Ojca nieobliczalne wprost konsekwencje dlatego też początkowo mówił, że o niczym nic nie wie, a jeśli ktoś podpisał się jego nazwiskiem to mógł być to jakiś kawał i on nie ma z tym nic wspólnego. Ponieważ jednak sprawę należało jakoś rozstrzygnąć, poprosił nieznajomego o okazanie jakiejkolwiek legitymacji potwierdzającej skąd przyjechał. Nieznajomy wyciągnął dokumenty z których wynikało, że przyjechał z Raciborza i, że jest właścicielem mleczarni. Wtedy Ojciec przyznał się, że informację o chłopaku wysłał on. Pokrótce jeszcze raz opowiedział nieznajomemu całą historię. Kiedy ten jej wysłuchał, poprosił Ojca aby z nim pojechał do Krosna, do urzędu nadzorującego robotników przymusowych. W starostwie mieliśmy dobrego znajomego który nieraz żartował z Ojca, że nie jestem jego córką, bo
„ta dziewczyna jest za ładna i za delikatna na wioskę… .” Mając
„takie znajomości” załatwili odpowiednie dokumenty umożliwiające nieznajomemu zabranie Władka i na to miejsce przywieźli od razu
„jakiegokolwiek” Ukraińca. Kiedy poszli do rzeźnika z odpowiednimi dokumentami i Ukraińcem, ten zaprotestował i powiedział, że Polaka nie odda. Nieznajomy jednak poinformował go o tym, że wszystko jest już załatwione a on nie ma tu nic do gadania. Na miejsce Polaka dostaje Ukraińca i niech robi sobie co zechce. Później ludzie mówili, że jak przyjdą ruscy to tego rzeźnika posiekają chyba na
„mielone kotlety”, ale miał chłop trochę szczęścia i uniknął tych
„okropności”, bo zmarł tuż przed zakończeniem wojny… . W ten właśnie sposób, dzięki wstawiennictwu moich Rodziców, Władek wrócił na swoje poprzednie miejsce z którego został zabrany najpierw do łagru a później trafił do Będowa. Właściciel mleczarni pisał później do nas, że jest z niego bardzo zadowolony, bo sumiennie i uczciwie pracuje, ma do niego pełne zaufanie i powierza mu wszystkie sprawy mleczarni w czasie swojej nieobecności. My wszyscy też się cieszyliśmy, że pomogliśmy temu fajnemu chłopakowi. Karol był u nas dość długo, ale kiedy zrobił nam do kuchni bardzo elegancki narożnik a sołtys to zobaczył, natychmiast zabrał go do siebie i skierował do pracy w swojej firmie przewozowej pod Cybinką, gdzie remontował drewniane skrzynie jego samochodów. Po wojnie pracował na kolei w Zbąszynku, pisał do nas i odwiedził nas ze swoją rodziną. W roku 1941 miałam 16 lat i organizacja młodzieżowa zaproponowała mi dobrowolne szkolenie sanitarne w miejscowości Cottbus. Było to zimową porą kiedy w gospodarstwie nie ma dużo pracy. Pomimo protestów Ojca ale przy poparciu Matki, wraz z dwiema moimi koleżankami z klasy wybrałyśmy się na to szkolenie. Pojechałyśmy do
Nietkowic, stamtąd do
Czerwieńska, dalej do Gubina i ostatnia przesiadka do Cottbus. Dano nam do przeczytania różne medyczne książki, pokazano w jaki sposób robi się opatrunki oraz zapoznano z objawami i podstawowym leczeniem różnych chorób z którymi możemy się spotkać. To dziesięciodniowe szkolenie zakończone było egzaminem. Nauka na tym kursie bardzo mi się podobała, bo mówiono o rzeczach ciekawych a ja to wszystko rozumiałam i szybko zapamiętywałam. Kiedyś zza Cottbus przyjechał do nas mój wujek i poprosił o pokazanie mojego szkolnego świadectwa. Kiedy go oglądnął powiedział, że jest ono lepsze od świadectwa jego córki która była w tym samym co ja wieku. Kiedy po powrocie do domu powiedziałam, że dalej chciałabym się uczyć, zaczął się wielki krzyk i Ojciec powiedział, że o nauce nie ma mowy bo kto niby będzie pracował na gospodarce? Nie miałam lekkiego życia. Kiedy tylko wracałam ze szkoły natychmiast szłam w pole albo na łąkę a wieczorem kiedy Matka sprzątała, odrabiałam lekcje i nieraz ze zmęczenia zasypiałam za stołem… . Takie warunki do nauki miały dzieci na wsi, kiedy w tym samym czasie dzieci w mieście nie miały nic innego do roboty a i tak wiele z nich nie wykorzystało swojej szansy… . Z perspektywy minionego czasu tak sobie nieraz myślę, że gdybym mogła wtedy się uczyć, to uczyłabym się ze wszystkich sił i mając wiedzę zaszłabym być może daleko i inaczej wyglądałoby moje życie… . Kiedy w czasie bombardowania
Berlina przyjechała moja siostra z dziećmi zauważyłam, że jedno z nich jest chore. Powiedziałam Matce, że dziecko jest chore na szkarlatynę i trzeba wezwać szybko lekarza. Oczywiście wyśmiano mnie, no bo niby skąd mogłam o tym wiedzieć, ale lekarza wezwano… . Lekarz ku zdziwieniu całej rodziny potwierdził moją
„diagnozę” i natychmiast zaszczepiono tego małego chłopca i wszystkie dzieci sąsiadów. Innym razem zachorował Franek a najbardziej bolało go gardło. Matka powiedziała, że bolą go pewnie migdały. Wzięłam łyżeczkę, kazałam otworzyć buzię i zajrzałam do tych
„migdałów”. Moja
„diagnoza” była taka, że jest to dyfteryt. Przysłuchujący się temu Ojciec trochę żartem krzyknął, że ja ci zaraz chyba przyleję, bo ty tylko choroby wynajdujesz... Wezwany lekarz potwierdził moją
„diagnozę” a ja zauważyłam jak Matka do Ojca po cichu mówiła:
„widzisz, jednak coś się nauczyła na tym kursie”... W styczniu 1945 roku przyszedł do mnie sołtys z propozycją odbycia kursu sanitarnego organizowanego przez Czerwony Krzyż w Krośnie Odrzańskim. Termin stawiennictwa był w dniu następnym o godzinie ósmej. Odpowiedziałam, że mogę jechać natychmiast, ponieważ mam w Krośnie znajomych u których mogę się zatrzymać. Ojciec znowu był temu przeciwny ponieważ mówił, że nie będzie miał kto pracować na gospodarce. Ja natomiast odpowiedziałam, że gospodarkę i tak odda synowi, to po co mi na niej pracować, kiedy mogę się wyuczyć. Po tej
„rodzinnej wymianie zdań”, ponownie z poparciem Matki, pojechałam na 14 dni na ten kurs. Dano nam eleganckie ubrania z oznakowaniem Czerwonego Krzyża, dostaliśmy legitymacje i byłam już
„wielką panią”. Zaproponowano mi również ukończenie trzy lub sześciomiesięcznego kursu uprawniającego do asystowania przy operacjach. Otwarte rany czy krew nie
„ścinały mnie z nóg”. Kiedy już po wojnie najpierw mąż obciął palce w sieczkarni a później syn uciął palce w krajzedze, ja za każdym razem fachowo opatrzyłam rany. Syn w szoku w dalszym ciągu ciął drewno, ale ja usłyszałam nierówną pracę maszyny. Kiedy zaniepokojona tym zajrzałam do niego i zobaczyłam co się stało nie straciłam głowy, lecz natychmiast wyłączyłam prąd i odciągnęłam chłopaka. Tymczasem przerażona sąsiadka uciekła ze strachu przed widokiem krwi. Kiedy za każdym razem wzywano pogotowie i przyjeżdżał karetką lekarz, zawsze stwierdzał, że nic tu po nim ponieważ opatrunki są
„oryginalne” i bez żadnej medycznej interwencji zabierał poszkodowanych do szpitala. Podobała mi się ta praca i pomaganie ludziom ale cóż z tego, musiałam wrócić do Będowa, a tu zaczęły się inne problemy które przybliżyły mi smutny obraz wojny.
Cezary Woch
GALERIA: (kliknij na zdjęcie aby je powiększyć)
Drukuj artykuł
Komentarz wyraża opinie wyłącznie jego autora. Redakcja portalu sycowice.net nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy.
Skomentuj artykuł
Maj 27th, 2009 at 16:41
Panie Cezary!
Muszę pochwalić Pana za napisanie pięknych wywiadów o ludziach żyjących w dawnych czasach na opisanych nam znanych terenach. Przy najbliższej okazji będąc w Będowie proszę pozdrowić Panią Mackaniak. Być może przypomni elektryka, który w mroźną zimę 1967-68 przyjeżdżał motocyklem i wykonywał we wsi Będów oświetlenie uliczne.
Z wyrazami szacunku Sergiusz Jackowski