Drukuj artykuł Drukuj artykuł

UCIEC JAK NAJDALEJ…!

Michalina Puszkarska

źródło zdjęcia: sxc.hu

Michalina Puszkarska część 1 Kiedy mój mąż zaproponował mi przeniesienie się do jego rodzinnej Białołęki, zdecydowanie zaprotestowałam i powiedziałam: „ już raz się przeprowadzałam, pozostawiając dorobek życia moich Rodziców i więcej tego nie zrobię”! I tak pozostaliśmy w Sycowicach, a ja mieszkam tu do dnia dzisiejszego. Jest połowa maja 2007 r. Sycowice. Moje panieńskie nazwisko to Michalina Michalewicz a urodziłam się 22.09.1924 roku w miejscowości Kąkolniki powiat Rohatyn, w województwie stanisławowskim na Ukrainie. W Kąkolnikach na 130 gospodarstw zamieszkiwało 45 rodzin polskich i 85 ukraińskich. We wsi był kościół, cerkiew, poczta, urząd gminy i posterunek policji, był krawiec i krawcowa, szewc, stolarz, kowal i młynarz. Oczywiście była też karczma, zwana potocznie szynkiem i olejarnia. W Kąkolnikach był duży 800 hektarowy majątek będący własnością polskiej rodziny. Dziedzice lato spędzali na wsi w swoim dworku, a zimę we Lwowie. Moja Matka mówiła, że byli to bardzo dobrzy ludzie. Część mieszkańców naszej wsi pracowała w tym majątku. Uprawiano tam zboża i hodowano bydło. Wszystkie prace polowe wykonywane były tam ręcznie i przy pomocy koni roboczych których było co najmniej czterdzieści. Za dzień pracy ludzie z Kąkolnik otrzymywali jeden złoty wynagrodzenia, a w czasie żniw dwa złote. Za dwa złote można było kupić dobre buty a garnitur męski kosztował około 20 złotych. Pierwszy mąż mojej Matki zginął na wojnie w 1918 roku pozostawiając pięcioro dzieci. Ja pochodzę z drugiego Jej małżeństwa, gdzie było z kolei czworo dzieci. Mój przyszły Ojciec walczył w legionach Piłsudzkiego a po zakończeniu wojny ożenił się z moją Matką. Matka w tym czasie sama prowadziła sześciohektarowe gospodarstwo. Ziemia była bardzo urodzajna, ale ciężka do uprawy i Matka nie mogła sama sobie z tym poradzić. Oprócz towarzysza życia potrzebny był Jej również mężczyzna do pracy i w warunkach wiejskich było to konieczne i zupełnie zrozumiałe. Oprócz niewielkiego domu była obora, stajnia, chlew i budynek gospodarczy. Stodoła była dokładnie taka jaką ma obecnie Antoni Klimko, ponieważ po pożarze w Sycowicach jeszcze za czasów Leonarda Gąsiewskiego w 1956 roku, nową budował ten sam cieśla który stawiał naszą stodołę w Kąkolnikach. Ojciec miał zawsze parę pięknych koni które sam sobie wychowywał. W polu orał jednoskibowym żelaznym pługiem a mimo to konie miały co ciągnąć. Do uprawy ziemi stosował też czteropolową drewnianą bronę z żelaznymi zębami i kultywator na żelaznych płozach. Zboże koszono głównie kosami. Używaliśmy też sierpów wtedy, kiedy potrzebna była żytnia słoma na strzechy. Młócono zimą głównie cepami a młocarnia była tylko w majątku. Ziemia była tak urodzajna, że obornik należało stosować bardzo ostrożnie, raz na cztery lata, głównie pod buraki cukrowe i ziemniaki. Sianie zboża na wynawożonym obornikiem polu spowodowałoby jego całkowite wyłożenie i prawie zupełny brak plonu. Gospodarstwo dostarczało nam dosłownie wszystkiego co potrzebne było do życia. Ojciec na przykład brał 3 kwintale mąki i jechał do młyna. Tam robiona była kasza manna i trzy rodzaje mąki. Pierwsza i druga jej jakość służyła do gotowania, a mąka „trzecia” jako dodatek do żytniej „razówki”, do chleba który Matka piekła co tydzień. Ojciec siał grykę i proso i mieliśmy kaszę gryczaną i jaglaną. Z konopi które dawały nasiona podobne do drobnego grochu uzyskiwano bardzo smaczny seledynowy olej. Był to najlepszy olej jaki znam. Mieliśmy także własny cukier, bo uprawiając buraki cukrowe dostawaliśmy deputat cukru który nam w zupełności wystarczał. Kupowaliśmy tylko ryż, sól i zapałki. Na paszę dla krów siana była czerwona fasola i kukurydza. Warto dodać, że nie mieliśmy w tym czasie energii elektrycznej. Matka rano przygotowywała śniadanie i gotowała coś na obiad. Porcja obiadowa przechowywana była w duchówce i kiedy przychodziliśmy w południe, wszystko było już gotowe. Na gotowanie nie było wtedy czasu. Później szliśmy znowu na pole i gotowana była dopiero kolacja. Kiedy nie chodziłam jeszcze w pole, do moich obowiązków należało umycie naczyń po obiedzie i przygotowanie wszystkiego do kolacji. Siostra w tym czasie pasła krowy. Dzieci również przygotowywały zielonkę i sporządzały karmę dla drobiu. Chodziliśmy do czteroklasowej miejscowej szkoły, a siedmioklasowa była w odległych o cztery kilometry sąsiednich Bołszowcach. Czteroklasowa szkoła była szkołą „podstawową”, natomiast do siedmioklasowej chodziła tylko część dzieci głównie z uwagi na koszty związane z dalszą nauką. Jedna z moich sióstr wyuczyła się na krawcową, jeden brat był kowalem a drugi organistą. Jedliśmy kasze, fasole, ziemniaki i kluski, naleśniki i pierogi, kopytka i placki ziemniaczane. Ha, jeszcze do dzisiaj czuję ich smak… . Bardzo lubiliśmy pęczak z fasolą polewany tłuszczem. Piliśmy kompoty i bardzo zdrową kawę zbożową z mlekiem. Lodówek wtedy nie było, także mięso w okresie letnim pochodziło głównie z drobiu i było przeznaczane do bezpośredniego spożycia. Jeśli ktoś bił świnię lub cielaka to wcześniej to ogłaszał i kto chciał to mógł kupić trochę, ale również z przeznaczeniem do jak najszybszego spożycia. Gospodynie miały swoje sposoby jego przechowywania. Najczęściej umieszczały wystudzone mięso w zimnych piwnicach okrywając je szczelnie pokrzywami i był to absolutnie pewny sposób na zabezpieczenie go przed muchami. Piwnice były również świetnymi przechowalniami mleka, sera czy śmietany. Za jakiś czas znowu ktoś coś bił i ponownie była możliwość zaopatrzenia się w świeże mięso. Świnia była obowiązkowo ubijana na Boże Narodzenie i na Wielkanoc. Wtedy jednorazowo było więcej mięsa które częściowo wędzono i przechowywano w tych wędzarniach. Ze świętami Bożego Narodzenia związany był zwyczaj kolędowania. Chodzili oddzielnie mężczyźni, kobiety i młodzież. Ludzie dawali pieniądze które przeznaczane były w całości na wspólne cele które służyły całej wsi. Pamiętam, że były przeznaczane między innymi na remont kościoła i na wyposażenie domu kultury. Wieś rozciągała się na równinie przeciętej meandrującą rzeczką. Pamiętam łany zbóż falujące przy najlżejszych podmuchach wiatru… , pamiętam szybujące nad nimi bociany których było bardzo dużo i śpiew niezliczonej ilości skowronków… i kryształowo czyste powietrze… . Na niewielkim wzniesieniu w samym jej środku, stał piękny zabytkowy kościół pod wezwaniem Świętego Krzyża. W kościele tym było siedem ołtarzy: cztery boczne, dwa „z ukosa” i jeden główny. Wszędzie było mnóstwo rzeźb a konfesjonały i ławki były dębowe. W latach sześćdziesiątych jeden z miejscowych komunistycznych działaczy partyjnych, spalił to wyposażenie kościoła. Chrzciny bywały dość skromne, uczestniczyli w nich głównie rodzice chrzestni, wesela natomiast zależnie od zamożności gospodarzy były dość huczne i trwały co najmniej dwa dni. Liczba zaproszonych gości wahała się od 50 do 100 ale bywały też wesela większe. Odbywały się też stypy gdzie częstowano obiadem ale bez alkoholu. Co do alkoholu to warto w dzisiejszych czasach wiedzieć, że nikt go nie nadużywał pomimo, że była na miejscu karczma. Alkohol pito „od wielkiego dzwonu” i to w niewielkich ilościach. Okazją były święta i odwiedziny krewnych. Ludzi pijanych i zataczających się nikt nie widział, a żaden z szanujących się i ciężko pracujących gospodarzy, nie mógł sobie pozwolić na taki wstyd i kompromitację. W pobliżu Kąkolnik nad rzeką Bedełką która wpadała do Dniestru, rozciągały się stawy rybne o powierzchni około 10-12 hektarów. W tym gospodarstwie rybackim oprócz prowadzenia własnego gospodarstwa rolnego, pracował wraz z dwoma braćmi mój Ojciec. Raz w tygodniu odwoził furmanką zakupione przez handlarzy ryby do Stanisławowa i pamiętam, że za taki kurs brał około 10 złotych co było dobrą zapłatą. Drogi były brukowane kamieniami a jedynym środkiem transportu były konne wozy na drewnianych kołach z żelaznymi obręczami. Bryczki służyły do paradnych wyjazdów. Starsze rodzeństwo z pierwszego małżeństwa mojej Matki stopniowo zaczynało już samodzielnie pracować a po skończonej pracy pomagało w gospodarstwie, gdzie zawsze było coś do zrobienia. Pomimo licznej rodziny prowadzone przez Rodziców gospodarstwo w zupełności wystarczało nam do naszego utrzymania i wyżywienia, ale dodatkowa praca Ojca umożliwiała zakupienie dla nas lepszej odzieży czy też zapewniała życie na lepszym poziomie.

Cezary Woch

GALERIA: (kliknij na zdjęcie aby je powiększyć)

Drukuj artykuł Drukuj artykuł

2 komentarze do artykułu “UCIEC JAK NAJDALEJ…!”

  1. Mistrzu

    Piękna opowieść. Czytałem to z nutką melancholii i ciągle z wizją dość brutalnej opowieści o czasach wojennych w wykonaniu Pana Franciszka. O tamtych opowieściach chciałoby się szybko zapomnąć ale dość mocno „wrywają się” w pamięć. Co prawda obie opowieści są zupełnie z innych czasów ale mam nadzieję, że dalsze wspomnienia Pani Michaliny będą równie ładne… choć mam pewne wątpliwości.
    Niestety od brutalności wojny nie uciekniemy.
    Pozdrwiam ze słonecznych Chin.

  2. admin

    Niestety będą bardzo okrutne…

Komentarz wyraża opinie wyłącznie jego autora. Redakcja portalu sycowice.net nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy.

Skomentuj artykuł

Nasz serwis wykorzystuje pliki "cookie". W przypadku braku zgody prosimy opuœścić stronę lub zablokować możliwośœć zapisywania plików "cookie" w ustawieniach przeglądarki.