źródło zdjęcia: Cezary Woch
Franciszek Kryniewiecki część 3 Rosjanie przybyli do Będowa 30 stycznia 1945 roku o wpół do pierwszej w nocy. Przyjechali na koniach, głównie bryczkami i typowymi dla terenów rosyjskich wozami na których siedziało dwóch, trzech sołdatów. Dobijali się do
drzwi, kazali zapalić światła i zażądali jedzenia, wołali:
„kuszać”. Nasi ludzie byli wystraszeni, bo nie wiedzieli co się będzie dalej działo, a na dodatek nikt z nas nie znał tego języka. Oprócz jedzenia, żądali wódki i zajmowali się wyszukiwaniem kobiet które gwałcili, a była to prawdziwa plaga! Dziewięcioletnia dziewczynka, już była do tych celów dobra!! Bywało, że do jednej kobiety ustawiało się ponad trzydziestu krasnoarmiejców. Kobiety często mdlały w trakcie gwałtu i pozbawione czucia załatwiały pod siebie swoje potrzeby fizjologiczne. O niechcianych ciążach, chorobach wenerycznych i spustoszeniach w ich psychice nie warto nawet mówić… !
Polak który pracował u sołtysa znał język rosyjski i próbował się z nimi dogadać, ale zauważyłem, że
Rosjanie nie lubili Polaków. Wkrótce zebrano wszystkich robotników przymusowych głównie Polaków i Ukraińców i kazano im maszerować na wschód. Później dowiedzieliśmy się, że na tych ludzi, sowieccy lotnicy zrzucili bombę i ostrzelali ich karabinami maszynowymi z samolotów. Myślę, że musiała to być jakaś pomyłka… Rosjanie byli do 5 lutego i w dniu tym kazali nam opuścić nasze domy i maszerować na Świebodzin. Mówili, że to dla naszego bezpieczeństwa i pokrzykiwali:
„ubieżaj, ubieżaj, bo giermanski sałdat budiet strielat” !? Przedtem w tym dniu nie zważając na to, że był Polakiem, Ojca zabrali na roboty do Rosji . Nie pomagały żadne wyjaśnienia:
„w germanii eta giermancy i wsio!” . Jeszcze wcześniej w nocy, zabrali nasze konie. Spędzili również sporo mężczyzn z
Nietkowic. Pędzili ich pod strażą do Brzezia gdzie spędzili noc w piwnicy po kolana w wodzie, następnie do Bytnicy gdzie nocowali w chlewie a stamtąd do Poznania. Całą drogę szli piechotą. Ojciec później opowiadał, że pod Poznaniem trochę starszy ode mnie chłopak osłabł i nie mógł już dalej iść, wtedy zastrzelili go w przydrożnym rowie. Z Poznania wyjechali pociągiem do Mińska. Gdzieś po drodze Ojcu udało się uciec, ale złapali go i dołączyli do całej grupy. Ojciec ciężko pracował i pełnił też rolę tłumacza cały czas cierpiąc głód i poniewierkę. Kiedy wrócił był nienaturalnie otyły a właściwie spuchnięty i żartowaliśmy z niego, że chodzi jak ciężarna baba, ale były to chyba skutki strasznego głodu i Ojcu wcale nie było do śmiechu. Opowiadał nam, że chcąc przeżyć musiał żebrać o kawałek chleba i jakieś łupinki, nieraz dostał jakąś suchą kromkę, ale często też z satysfakcją wymierzonego kopniaka… . Zupa z kawałka brukwi i znalezionych na śmietniku ziemniaczanych obierków często była niespełnionym marzeniem. W końcu z przepracowania i niedożywienia zachorował a lekarz Żyd który go badał zapytał, czy chce wracać do domu. Kiedy Ojciec odpowiedział, że niczego więcej nie pragnie stary Żyd powiedział, że wypisze mu taką chorobę, że zwolnią go na pewno. I zwolnili, ale było to dopiero we wrześniu 1946 roku. Tymczasem ruscy kazali nam wszystko pozostawić na miejscu a karmienie zwierząt, zupełnie ich nie obchodziło. Rano przybiegł jeden z zabranych nocą koni, a Matka zdążyła nakarmić jeszcze wszystkie pozostałe nasze zwierzęta. Nie pilnowani przez nikogo udaliśmy się w nakazaną drogę ale daleko nie zaszliśmy, bo tylko do Nietkowic … . Na drugi dzień wróciliśmy z powrotem… . Domy nasze i gospodarstwa były splądrowane i okradzione. Część zwierząt chodziła luzem po ulicy. Rosjanie byli jednak trochę łagodniejsi niż w dniu poprzednim, ale ponownie kazali nam się wynosić. Ludzie zabrali podręczny bagaż na ręcznie ciągnięte wózki i wyruszyliśmy. Nasza grupa liczyła 19 osób a takich
„wypędzonych” z
Będowa było około 400 mieszkańców i różne ich grupy udały się w różnych kierunkach. Jedna z moich sąsiadek wpadła na pomysł i z braku koni które zabrali Rosjanie zaprzęgła do wozu krowy. Miało to tą zaletę, że krowy spowalniały marsz, miała mleko i mogła zabrać więcej. Wóz był okryty płachtą pod którą chowałem się ja wraz z jednym jeszcze kolegą i jego bratem. Co rusz natrafialiśmy na grupki żołnierzy radzieckich którzy pod pretekstem kontroli i szukania mężczyzn,
„przetrzepywali” nasz dobytek zabierając co tylko się dało! W Chociulach przeżyliśmy kolejną rewizję, a mnie i dwóch kolegów zaprowadzono do świetlicy w której było już dużo Niemców. Przypadkowo byłem kiedyś w tej miejscowości i ośmielony tym faktem zaproponowałem koledze wyskoczenie przez okno i dołączenie do naszej grupy. Jak postanowiliśmy tak zrobiliśmy i opłotkami dotarliśmy pod zbawienną płachtę wozu sąsiadki. Po szczegółowej
„kontroli” naszego dobytku który po raz kolejny stał się od razu lżejszy, ruszyliśmy w dalszą drogę kierując się na Świebodzin. Po drodze uciekający
Niemcy powiedzieli nam, że w Świebodzinie załadują nas do wagonów i wywiozą do Rosji. Nie pilnowani przez nikogo skręciliśmy na Rudgerzowice, Rosin, Kalsk, Brzezie i Pałck. Każdy ruski samochód obowiązkowo zatrzymywał się do kolejnej
„kontroli”, w czasie której przewracano do góry nogami resztki naszego dobytku tak, że w końcu prawie go nie mieliśmy! Zabrali nawet moje ubranie które miałem do komunii! Tak błąkaliśmy się bez celu i żadnego sensu, aż do początku kwietnia, kiedy to wróciliśmy z powrotem do Będowa. Z perspektywy minionego czasu myślę, ze ta nasza dwumiesięczna tułaczka była wynikiem samowoli Rosjan, którzy chcieli zapewnić sobie dogodne warunki do rozgrabiania naszego dobytku, bo nie widzę w tym żadnego logicznego uzasadnienia… . Po całej wsi porozrzucane były ograbione z mundurów i leżące tylko w samej bieliźnie, pożółkłe trupy niemieckich żołnierzy. Wszędzie leżała gnijąca padlina świń i krów z powycinanymi jedynie szynkami. Wśród nich walały się pozabijane chyba wszystkie psy w Będowie, co razem dawało niesamowity fetor. Na poboczach dróg zalegały resztki dobytku, skrzynie po amunicji i nie wiadomo co jeszcze. Był tam już ruski komendant, starszyna Mikołaj, który polecił nam zrobienie porządku. Był to dość fajny chłop, ale jak my mogliśmy cokolwiek zrobić kiedy nie było ani koni ani wozów? Ponieważ nasza miejscowość była już dokładnie splądrowana, ruscy żołnierze zażyczyli sobie przewożenia ich na drugi brzeg
Odry, z zamiarem szabrowania tam czego się tylko dało. Nie bardzo potrafili radzić sobie z naszymi łódkami i my chłopcy, byliśmy dla nich cenną pomocą. Płynęliśmy bez problemu na drugi brzeg, ruscy rekwirowali pierwsze napotkane konie, wóz i ładowali na niego co tylko wpadło w ich ręce. Kiedy wóz był napełniony, jechaliśmy do Odry, przeładowywaliśmy
„towar” na łódki i przeprawialiśmy się na drugi brzeg. W tym czasie wyprzęgnięte konie skubały nad brzegiem rzeki młodą soczysta trawę. Mój Ojciec który bardzo lubił konie wiele mnie o nich nauczył i
„końską” smykałkę odziedziczyłem po nim. Nie było takiego konia z którym bym się
„nie dogadał”! Następnie sami wracaliśmy łódkami z powrotem, łapaliśmy konie i na postronku wolniutko wprowadzaliśmy je do nurtu. Konie zaczynały płynąć, a my płynąc łódką przeprawialiśmy je na drugi brzeg. W ten sposób
„zorganizowaliśmy” siedem koni. Następnie wracaliśmy po wozy, rozbieraliśmy je i przewoziliśmy w częściach. W czasie tych
„manewrów” ruski komendant starszyna Mikołaj, stał na wale i pilnował aby inni ruscy tych
„zdobycznych koni nam nie zabrali”… ! Po drugiej stronie Odry musieliśmy towarzyszyć ruskim w czasie plądrowania przez nich gospodarskich obejść. Słyszeliśmy jak niemieccy gospodarze złorzeczyli wtedy pod nosem w swoim języku:
„ co za chamstwo, chodzą jak te świnie i nie pytają się czy im wolno…”. Oczywiście nie przekazywaliśmy tego ruskim, żeby nie mścili się na tych ludziach. Oni zorientowali się jednak, że my jesteśmy Niemcami i zaczęli nam się odgrażać, że jak ruscy odejdą :
„to my was znajdziemy”. W tej sytuacji nasi
„opiekunowie” dali nam ruskie kufajki, pasy i czapki i niczym się od nich nie różniliśmy… . Pewnego razu zapuściliśmy się aż pod Nietków gdzie była silna radziecka komendantura o której
„nasi” ruscy nie wiedzieli. Kiedy wóz był już pełny, ktoś z poszkodowanych powiadomił tą komendanturę i natychmiast zjawili się krasnoarmiejscy. Pomiędzy nimi a
„naszymi” wybuchła awantura, ale
„nasi” nie oddali łupu. Więcej jednak tam już nie chodziliśmy. Innym razem kiedy zaszliśmy do niemieckiego gospodarza który był kowalem, ruscy jak zwykle zażyczyli sobie wódki i słoniny. Niemiecki chłop wyciągnął co miał i zaczęła się libacja. Nam wódki nie dawano. Po pewnym czasie kiedy wszyscy byli już mocno podpici, Niemiec wyciągnął zdjęcie swojego syna który służył na froncie wschodnim. Na fotografii tej syn był w towarzystwie roześmianych panienek. Skomentował to w ten sposób, że:
„ jak przychodzi niemiecki żołnierz to rosyjskie dziewczyny są uradowane i śmieją się, a jak ruski przejdzie przez wieś to kobiety płaczą”. Zobaczyłem złowrogie spojrzenia
„naszych” ruskich. Kiedy opuściliśmy to domostwo, jeden z nich wrócił się i usłyszeliśmy pojedynczy strzał. Później okazało się, że zastrzelił tego niemieckiego chłopa… . Oprócz
„naszych” ruskich, przyjeżdżali ruscy spod Frankfurtu, brali owies, siano, żywność, posiedzieli dzień dwa i wracali z powrotem. Te grupy zmieniały się bardzo często. Mając konie i wozy zrobiliśmy porządek w Będowie a następnie nakazano nam czyszczenie pasów przydrożnych w których znajdowało się bardzo dużo różnego rodzaju amunicji. Ze znalezioną amunicją postępowaliśmy bardzo ostrożnie i zakopywaliśmy ją w wyznaczonych miejscach. Pewnego razu zauważyłem jakiś dziwny, duży karabinowy pocisk, z jednej strony przyczerniony, z widoczną jakby przewierconą dziurą. Zwróciłem na ten pocisk uwagę pilnującego nas ruskiego żołnierza, który polecił mi wziąć go do ręki i krzyknął:
„bieri Pryc”. Ruscy nie mówili
„Fryc”, lecz
„Pryc”. Kiedy wykonując to polecenie podniosłem pocisk, zauważyłem nagle w tym
„wywierconym” otworze przeskakującą iskrę. Nie zdążyłem go odrzucić, kiedy nastąpiła eksplozja urywająca mi całkowicie lewą dłoń, przecinająca wargę i raniąca brzuch… . Ruski żołnierz był konno i zaproponował, że mnie podwiezie. Podziękowałem mu i powiedziałem, że pójdę sam. Okręciłem rękę czapką i ruszyłem szybko do punktu sanitarnego który był w samym środku wsi i był prowadzona przez ruskich. Czapka natychmiast napełniła się krwią, odrzuciłem ją i tak dotarłem do sanitariuszy. Tam natychmiast zrobiono mi opatrunek i dano pić. Była to jakaś woda z bardzo dobrym sokiem, a pić mi się chciało bardzo… . Ruscy wypisali wielką
„bumażkę”, dali konia i odwieźli mnie do Nietkowic gdzie był taki mały szpital naprzeciwko kościoła. Tam ponownie zrobiono opatrunek, wypisano kolejną
„bumażkę”, dano wóz i konia a Matka z sąsiadką zawiozły mnie do szpitala w Świebodzinie. W szpitalu byli Rosjanie, Polacy i Niemcy, a ja byłem tam od 1 maja do 27 września 1945 roku.
„Leczenie” polegało na codziennej zmianie opatrunków i przemywaniu jakimś dezynfekującym, fioletowym płynem. W czasie mojego pobytu w szpitalu następowały sukcesywne wysiedlenia Niemców. Matka czekając na Ojca nie chciała opuszczać gospodarstwa. Przedstawiła metryki i inne dokumenty, że Ojciec jest Polakiem i katolikiem i, że Rosjanie zabrali go do pracy do Związku Sowieckiego. Kiedy Matka pojechała wozem do
Krosna przyjmować polskie obywatelstwo, nasze gospodarstwo okradli poznaniacy którzy osiedlili się w Będowie. Wiele lat po wojnie zupełnie przypadkowo rozpoznawałem u moich sąsiadów, skradzione wtedy rzeczy będące naszą własnością. Od tamtej pory minęło wiele czasu, większość z tych ludzi już nie żyje i nie warto więcej tego wspominać. W tych czasach pojawiało się również wielu poznaniaków którzy szabrowali i znikali… !
Cezary Woch
GALERIA: (kliknij na zdjęcie aby je powiększyć)
Tagi: Będów
Drukuj artykuł
Komentarz wyraża opinie wyłącznie jego autora. Redakcja portalu sycowice.net nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy.
Skomentuj artykuł
Kwiecień 25th, 2009 at 12:35
Straszne Dni Apokalipsy, oby żadne z przyszłych pokoleń ich nie zaznało… . Nie można żyć nienawiścią i chęcią odwetu, ale ponad wszystko należy PAMIĘTAĆ! Obrazy opisane przez Pana Franciszka Kryniewieckiego nie ominęły z pewnością Sycowic, niestety nic o tym nie wiemy. Jest jednak nadzieja, że dowiemy się czegoś więcej, być może już niedługo… .
Czerwiec 14th, 2009 at 14:39
To niestety straszna prawda o tamtych czasach.Dzieki temu że została opisana w tak przejzysty sposób nigdy o niej nie zapomnimy.Dziękuję i jestem zaszczycony iż mogłem przeczytać to jakże cenne świadectwo o tamtych wydażeniach.Należę do młodego pokolenia a moja rodzina osiedliła się w Bytnicy w 1946r.Zawsze czułem że my jako „zasiedleńcy”jesteśmy spadkobiercami dorobku tych którzy żyli tu przed nami i musimy szanować te domy i drzewa oraz miejsca naszych poprzedników. Przeżycia Pana Franciszka to ślad od którego warto szukać i poznawać historię naszego regionu…