źródło zdjęcia: Cezary Woch
Franciszek Kryniewiecki część 2 W 1939 roku w wyniku natarczywej propagandy hitlerowskiej, do ludzi zaczynała docierać świadomość o nieuchronności wojny. O sprawach z nią związanych ludzie bali się głośno dyskutować, ale rozmowy takie miały miejsce wśród przyjaciół i wewnątrz rodzin. Mój Ojciec na przykład złorzeczył na Hitlera i mówił:
„gdzie to się pcha, Polska kiedyś sięgała prawie pod Berlin, a jemu mało i mało”. Starsi ludzie szemrali, że ten rozwrzeszczany Hitler w swoich wysokich, wyglansowanych butach zaprowadzi ludzi w
„szajs” i tak się przecież stało! W dniu 1 września 1939 roku myśmy nawet nie wiedzieli, że wybuchła wojna, ale nasza bliska sąsiadka mieszkająca naprzeciw gospodarstwa Ojca, przybiegła do nas rano z informacją, że w nocy jej mąż został wzięty do wojska. Za kilka dni otrzymała wiadomość, że mąż już nie żyje… . Sąsiadom tym mającym jedną córkę, Ojciec pomagał wykonując końmi różne prace w polu, za co oni nam płacili. Mieli niewiele ziemi i mąż tej sąsiadki gdzieś pracował.
Od tej chwili zaczął się regularny pobór do armii i zabierano kolejnych mężczyzn. Kierowani byli oni na różne fronty, ale najwięcej na front wschodni. W czasie wojny zginęło wielu mężczyzn z
Będowa, a typowaniem ludzi na front zajmował się sekretarz NSDAP którego miedzy innymi z tego powodu, szczerze nie cierpieliśmy. Jego akurat na żaden front nie wzięto… ! Mojego Ojca na front nie powołano, ponieważ miał okaleczoną rękę i był inwalidą z pierwszej wojny światowej. Inwalidztwo to nie przeszkadzało mu jednak w wykonywaniu prac w gospodarstwie. W czasie wojny była możliwość kontraktowania świń co było dla nas bardzo opłacalne. Na jedną zakontraktowaną świnię otrzymywaliśmy 300 kg wysłodków i 300 kg jęczmienia lub śruty jęczmiennej. Co pewien czas na stację do
Radnicy podstawiano wagon i stamtąd odbieraliśmy należną nam paszę, którą Ojciec przywoził wozem konnym. Po skończeniu szkoły zajmowałem się wożeniem mleka z Będowa,
Nietkowic,
Bródek,
Brodów i Pomorska do Sulechowa. Z Brzezia dowożono nam tylko śmietanę. Zabieraliśmy też trochę mleka z Laskowa które leżało na granicy powiatu
krośnieńskiego i świebodzińsko sulechowskiego. Razem było tego 480 baniek! W Pomorsku było kółko rolnicze które posiadało przeznaczony do tego celu ciągnik. W okresie letnim kiedy ciągnikiem pracowano w polu, mleko woziliśmy samochodem ciężarowym. Kierowca był z Będowa i samochód stał tu przez całą noc. Oprócz kierowcy było dwóch pomocników, to znaczy ja i mój kolega. W drodze powrotnej, z mleczarni wieźliśmy chude mleko po odciągnięciu śmietany. Służyło ono głównie do karmienia świń i można go było zabrać tyle ile było komu potrzeba. Mleko to wydawali pracujący tam przymusowo Polacy, a masło które zabieraliśmy do sklepów będących na trasie naszego przejazdu, wydawał
Niemiec. Sklepikarze po przywiezieniu masła dawali nam „szneki” i papierosy. Mnie palić nie było wolno, to papierosy oddawałem pracującym w mleczarni Polakom, za co oni nalewali nam dla świń, tego mleka bez odciągniętej śmietany do oporu… . Co miesiąc sekretarz partii przychodził sprawdzać w czasie dojenia wydajność mleka u krów i badał poziom tłuszczu. Matka wtedy sprytnie tak doiła, żeby mleka wydoić tylko trochę i żeby sekretarz zanotował kiepską wydajność. Oficjalnie mogliśmy zostawić dla siebie tylko niewielką jego część. Kiedy sobie poszedł, szła doić dalej … . Każda krowa miała swój kolczyk i imię,
„porządek musiał być”, ale myśmy też musieli mieć tyle mleka, ile nam było potrzeba… . Jak ktoś chciał zabić świnię to musiał zgłosić ten fakt do
„tego dziada”, bo nas też obowiązywały kartki na mięso. Jego zadaniem było przebadanie mięsa na obecność włośni i zważenie świni. Ważenie było specyficzne, bo nie ważył całej tuszy lecz tylko głowę i na podstawie jakichś tam swoich tabelek, szacował wielkość świni. Rzeźnik wiedział o co chodzi i tak tą głowę uciął, że zawsze była bardzo malutka… . Na koniec roku każdy bił świnię i wtedy zdarzały się przypadki, że pomimo różnych kombinacji, jej masa przekraczała przyznany na dany rok kartkowy limit. Tą nadwyżkę należało dostarczyć do rzeźni w Sulechowie. Praktycznie to mięso zabieraliśmy do rzeźni my mleczarze, przy okazji wożenia mleka. Po drodze zatrzymywaliśmy się w Laskowie, odcinaliśmy kawał mięsa i kobieta w knajpie robiła nam smaczne śniadanie, a w rzeźni i tak wszystko się zgadzało… . Kobiety których mężowie byli na froncie otrzymywały co miesiąc jakąś kwotę pieniędzy którą przynosił listonosz. Jak duże to były świadczenia i w jaki sposób naliczane niestety tego nie wiem ale przypuszczam, że uzależnione były od ilości dzieci, wielkości gospodarstwa itp. W niedługim czasie we wsi pojawili się robotnicy przymusowi pochodzący głównie z Polski i Ukrainy. Nie wolno było urządzać zabaw, ale młodzi ludzie zawsze cos tam zorganizowali. Polegało to na tym, że u sołtysa był pracujący tam Polak który grał na skrzypcach a mój brat na akordeonie. Zbierało się trochę młodzieży na przykład u nas i odbywała się taka jakby to dzisiaj nazwać „prywatka”, ale w sposób absolutnie nie rzucający się w oczy dla otoczenia. Brat mojego Ojca który mieszkał w Międzychodzie służył w Wojsku Polskim w straży granicznej. Na początku wojny dostał się do niewoli i przebywał w obozie jenieckim. Ponieważ jego żona była Niemką, znał język niemiecki i wykorzystał to dogadując się z pilnującym ich wachmanem. Napisał do Ojca list, a wachman ten list przysłał do nas. Ojciec po jego przeczytaniu wziął
„co potrzeba” i pojechał do Krosna do odpowiedniego urzędnika który
„handlował niewolnikami”. Po krótkim czasie, kiedy pewnego razu wróciliśmy z pola, brat Ojca siedział już na schodach naszego domu. Przyszedł pieszo, ale skąd i jak tu dotarł tego nie wiem, w każdym bądź razie pracował u nas do końca wojny jako
„robotnik przymusowy”.
W roku 1942 woda przerwała wały pomiędzy Będowem a Nietkowicami i wdarła się na nasze pola. Była to jedna z największych powodzi jakie pamiętam. Z piaszczystych wzniesień naniosła wiele piachu na bardziej urodzajne pola położone na nizinach. Wtedy to sekretarz NSDAP nakazał wszystkim posiadającym konie i wozy oraz tym którzy ich nie posiadali, zebrać się w niedzielę i wywozić z pól naniesiony przez powódź piach. Jeden z gospodarzy który był bardzo religijny i nigdy nie opuścił żadnej niedzielnej mszy, nie mógł sobie jednak wyobrazić, jak to można pracować w niedzielę, kiedy on musi przecież iść do kościoła. Był to bardzo przyzwoity człowiek mający żonę i trójkę małych dzieci. Sekretarz partii zagroził mu, że jak nie pojedzie do tej pracy to będzie skierowany na front wschodni. Mając taką alternatywę gospodarz wziął konie i pojechał. Kiedy po skończonej pracy gospodarze poszli do karczmy na piwo, był razem z nimi i ubolewał nad czasami w których przyszło mu żyć. Mówił, że nic tylko wziąć sznur i powiesić się . Ku zaskoczeniu wszystkich, jak mówił tak zrobił. Ze śladów które pozostawił widać było, że z niedzieli na poniedziałek poszedł na cmentarz, uklęknął przy grobie swojej matki, przeskoczył przez płot i powiesił się na skraju lasu który był własnością tego sekretarza… . Kiedy wojna zbliżała się ku końcowi wszyscy Niemcy którzy „mieli coś na sumieniu”, między innymi znienawidzony przez nas sekretarz partii i żandarm uciekli w głąb Niemiec, a
„normalni ludzie” siedzieli na miejscu.
Cezary Woch
GALERIA: (kliknij na zdjęcie aby je powiększyć)
Tagi: Będów
Drukuj artykuł
Komentarz wyraża opinie wyłącznie jego autora. Redakcja portalu sycowice.net nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy.
Skomentuj artykuł
Styczeń 31st, 2010 at 15:03
Mein Kampf Anatomia Hitlerowskiej Zbrodni: