źródło zdjęcia: sxc.hu
Edward Gąsiewski część 5 Obserwując rozwój sytuacji na froncie i rysujące się tendencje polityczne, powoli zaczęliśmy sobie zdawać sprawę z tego, że w naszym rodzinnym domu może zabraknąć dla nas miejsca. Tak też się stało. Nie dziwię się Stalinowi który był zadeklarowanym wrogiem Polski i Polaków, ale mam żal i pretensję do zachodnich mocarstw które nas po prostu zdradziły, a szczególnie
Ameryka i Anglia. Jeszcze mieliśmy złudne nadzieje na wybuch trzeciej wojny światowej, na jakiś cud który wyzwoli nas z sowieckiej niewoli, tak jednak się nie stało! Nowi panowie naszej ziemi „uzbrojeni” w międzynarodowe traktaty, coraz wyraźniej pokazywali nam kto tu rządzi.
Nie mieliśmy innej możliwości jak uciekać z Antonowa. Alternatywą było pogodzenie się z losem albo Sybir! Żal mi było gospodarstwa, żal ciężkiej pracy mojego Ojca, Matki, sióstr i braci, żal nowego nie w pełni wykończonego jeszcze domu, w końcu nie wiedzieliśmy jak tam jest, „NA ZACHODZIE”? Na zwiady pojechał mój rodzony brat Janek z Matką i siostrą, stryjeczny brat Leonard i Emanuel Butrymowicz gospodarujący dotychczas na dużej gospodarce. Tak trafili do Sycowa czyli dzisiejszych
Sycowic. Żona Emanuela wraz z dziećmi wywieziona została na
Sybir i w tym czasie ślad po nich zaginął. Zastali mnóstwo wolnych nie zamieszkanych domów i mój brat natychmiast napisał do mnie list abym nie oglądając się na nic, niezwłocznie przyjeżdżał. Dla porządku dodam jedynie, że żona Emanuela Burtymowicza odnalazła się i przyjechała z dziećmi do Szczecina w 1947 roku. Nie moją jest rzeczą wnikać w szczegóły, ale każde z tych małżonków rozpoczęło od tego momentu oddzielne życie. Brat Janek wybrał sobie dom nr 36, ten w którym dzisiaj zamieszkuje Pani Bednarska, stryjeczny brat Leonard dom nr 37, ten w którym dzisiaj zamieszkuje Antoni Klimko a Emanuel Butrymowicz po przeciwnej stronie ulicy dom nr 99, ten w którym dzisiaj zamieszkują Baraniewiczowie. Przejęli gospodarstwa w dniu 25 lipca 1945 r. i znowu byli „po sąsiedzku” ! W tym samym czasie dom nr 40 i gospodarstwo przejął Romuald
Puszkarski. Równolegle z moją repatriacją związane było wykonanie mojego ostatniego, akowskiego rozkazu. W komisji repatriacyjnej pracował akowiec o nazwisku Wysocki pełniący wyższe funkcje w strukturach AK . On to przekazał mi polecenie przewiezienia przez granicę pewnej osoby. Do dzisiaj nie wiem kto to był ale wyczuwałem, że jest to ktoś ważny. Ryzyko było duże, a nawet bardzo duże, ale nad rozkazami się nie dyskutuje. W razie wpadki przepadałem nie tylko ja i wtajemniczony w przerzut brat Konstanty, ale nasze rodziny i cały dobytek. Poza tym zamiast w Polsce, mogliśmy wylądować na Syberii albo mogło nas spotkać i coś gorszego… . Wysocki dobrze znał procedurę przekraczania granicy przez repatriantów i udzielił mi szczegółowego instruktażu. Ustalił w jaki sposób ma być schowana przerzucana osoba, oraz objaśnił sposób dokonywania odprawy przez
ruskich. Moim zadaniem było dzień przedtem zorganizowanie 20 litrów bimbru i zagrychy, oraz dostarczenie tego na strażnicę. Jak mi polecono tak uczyniłem. Kiedy dotarliśmy z Konstantym na tą placówkę, ruscy kazali nam wypić po szklance przyniesionej gorzałki, ale nie z chęci goszczenia nas lecz dla sprawdzenia czy nie zatruta, po czym odprowadzili nas do transportu. Na strażnicy oprócz krasnoarmiejców były także kobiety i kiedy tylko wyszliśmy natychmiast tam zawrzało, słychać było krzyki i śpiewy, zaraz zaczął ktoś grać na harmoszce i rozpoczęła się dla wszystkich całonocna libacja. „Na jutro rano”, po nieprzespanej nocy zupełnie skacowani krasnoarmiejcy zrobili nam zbiórkę w szeregu, nic nie przeszukiwali, policzyli „sztuki”, sprawdzili zgodność z dokumentami i poszli sobie. Po przekroczeniu granicy do przemyconej przez nas osoby podeszli dwaj mężczyźni, wręczyli jej dokumenty i po krótkim pożegnaniu oddalili się w nieznanym mi kierunku. Cel został szczęśliwie osiągnięty, szkoda mi było tylko tych dwudziestu litrów bimbru ale cóż, „rozkaz nie gazeta”... Ja do Sycowa wraz z siostrą Wandą i bratem Konstantym, oraz z jego całą rodziną dotarłem na początku listopada 1945 r., a pomimo moich 85 lat dokładnie pamiętam, że 3 listopada zostałem zameldowany. W dniu tym przyszedł do mnie sześcioletni syn stryjecznego brata Leonarda, który powiedział:
„wujek przyszedłem cię zobaczyć”. Był to bardzo ładny, podobny do swojego ojca chłopiec o kręcących się blond włoskach. To nasze spotkanie które wypłynęło z inicjatywy tego dziecka było ostatnie, ponieważ prawdopodobnie tej nocy, albo nawet kilka dni później, chłopiec został w okrutny sposób zamordowany. Po czterech dniach znaleziono go w piwnicy domu w którym była szkoła, tam gdzie dzisiaj mieszkają Grzybowie. Ten sam okrutny los spotkał również siedmioletnią siostrę Konstantego Zubowicza która akurat rozpoczęła naukę w pierwszej klasie szkoły podstawowej. Znaleziono ją po dłuższym czasie w drugim końcu wsi. Dzieci szukała cała wieś, ale musiały być gdzieś najpierw wywiezione lub ukryte, a następnie podrzucone. Świadczy o tym chociażby fakt, że w piwnicy szkoły chłopca początkowo nie było. Te bezsensowne mordy wstrząsnęły naszą rodziną i wszystkimi mieszkańcami Sycowa, a Leonard po stracie syna nigdy już nie doszedł do siebie. W tym czasie w gorzelni stacjonowało ruskie wojsko i przypuszczaliśmy, że mogło ono mieć coś z tym wspólnego, ale są to tylko przypuszczenia i wielki znak zapytania! Trzeciego listopada w nocy został zastrzelony również ówczesny sołtys, którego znaleziono z kolei w budynku plebanii ewangelickiej, tu gdzie dzisiaj mieszka Pani Kosowiczowa. Do dzisiaj nie wiadomo kto i dlaczego go zastrzelił. Sołtys pochodził z poznańskiego i powiadomiono jego rodzinę która go zabrała. Do tych tragicznych wydarzeń dołączę jeszcze jedno, które nie pamiętam dokładnie, ale miało chyba miejsce w pierwszych miesiącach roku 1946. W domu w którym dzisiaj mieszkają Kiszkowie przebywała Niemka, której przydzielono do pracy Jugosłowianina, będącego robotnikiem przymusowym. Jak to bywało w podobnych przypadkach oboje z czasem zaprzyjaźnili się i żyli jak mąż z żoną. Oczywiście w ścisłej konspiracji, bo za bratanie się Niemek z mężczyznami podbitych narodów groziło im co najmniej ogolenie głowy i silne napiętnowanie, a mężczyźnie nawet nie rozstrzelanie ale zastrzelenie lub sznur! Trzech radzieckich oficerów dowiedziało się o przebywającej jeszcze w Sycowie przedstawicielce pokonanego niemieckiego narodu i postanowiło skorzystać z nadarzającej się gradki. Udali się do jej domu, Jugosłowianina pod groźbą zastrzelenia wtrącili do piwnicy, a Niemkę wielokrotnie zgwałcili. Jugosłowianin który był dobrym krawcem i przerabiał mundury radzieckim wojskowym przebywającym w Ciborzu, udał się tam na skargę. Sowieckie naczalstwo które dobrze znało Jugosłowianina, wściekło się i odszukało gwałcicieli. I cóż z tego, że były „ruki pa szwam!”, cóż z tego, że były zrywane oficerskie dystynkcje, cóż z tego... ?? W chwili mojego przybycia były jeszcze w Sycowie trzy niekompletne rodziny niemieckie. Zamieszkana była leśniczówka przy wyjeździe na
Nietkowice i był niemiecki gorzelany, trzeciego miejsca nie przypominam sobie dokładnie ale mogła to być wyżej wspomniana Niemka. Zaraz po tym ciężko zachorowałem na tyfus oraz obustronne zapalenie płuc. Dziewięć dni leżałem w szpitalu w
Krośnie Odrzańskim. Opiekowali się mną słynny chirurg którego nazwiska sobie nie przypominam i lekarka Łotyszka. Pamiętam powybijane szyby w szpitalu i całkowity brak lekarstw. Później, ta Łotyszka mając przed sobą perspektywę powrotu
„na wschód”, popełniła samobójstwo. W tej beznadziejnej sytuacji namówiłem Mamę aby zabrała mnie do domu.
„Na jutro rano”, Mama zawiozła mnie jednak do Świebodzina. Pochodzący z Wilna przyjmujący tam lekarz, bezradnie rozkładał ręce, a z braku elementarnych leków w niczym nie mógł mi pomóc. Było ze mną bardzo źle, wielokrotnie traciłem przytomność, ale z chorób tych wykurowała mnie moja Matka, stosując głównie bardzo skuteczne i kiedyś powszechne
„stawianie baniek”. Kiedy wyzdrowiałem, wybrałem sobie dom nr 31 teraz nr 54 ten w którym mieszkam do dzisiaj, a w dniu 23 listopada przejąłem gospodarstwo. Jako repatriant za pozostawione na kresach mienie otrzymałem 11,63 ha ziemi a później wydzierżawiłem jeszcze 5 ha i zacząłem gospodarowanie w którym pomagała mi moja siostra Wanda. Na początku moim majątkiem był koń, dwie krowy, kilka owiec i trochę zboża które przywiozłem z Antonowa, oraz pole obsiane dwoma kwintalami żyta które przygotował mi brat. W wyniku powikłań związanych z obowiązkową kastracją ogierów padł mój koń i zwróciłem się z prośbą o przydzielenie mi konia z UNRY. Odpowiedziano mi, że jak się zapiszę do partii albo chociażby do Samopomocy Chłopskiej to konia dostanę. Odpowiedziałem, że za konia do żadnej partii zapisywać się nie będę a jeśli miałoby to kiedykolwiek nastąpić, to jedynie wtedy, kiedy ta partia pokaże co potrafi. Ponieważ partia wkrótce pokazała co potrafi, nigdy się do niej nie zapisałem. Sprzedałem jedną z dwóch krów i za Sulechowem kupiłem zgrabnego konika którym oprócz prac w gospodarstwie zrywałem drewno w lesie. W dniu 15 maja 1948 roku ożeniłem się z
Walentyną Walczak a od teścia w ramach wiana dostałem bardzo dobrą, mleczną krowę. Od tamtej pory zawsze mieliśmy 4-5 krów. Było dużo dobrego świeżego mleka, śmietany i masła. Bardzo często żona brała na rower masło i śmietanę i jechała sprzedać je na osiedle do
Radnicy.
Cezary Woch
Drukuj artykuł
Komentarz wyraża opinie wyłącznie jego autora. Redakcja portalu sycowice.net nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy.
Skomentuj artykuł
Kwiecień 2nd, 2009 at 17:40
Grzegorz – czy Ty o tym wszystkim wiedziałeś i słyszałeś?
To jest niesamowite….
Kwiecień 2nd, 2009 at 20:34
O części wiedziałem 😉